Tamten lipiec był wyjątkowo pogodny i skwarny. Sady, ciężkie owocem, niedojrzałym jeszcze i cierpkim, ale już soczystym, bujne były czernią dorodnych trześni. Zboża przyżółkły już. Ciężkie kłosy chyliły się ku ziemi. Złotawy pył wyschniętego lessu osiadał na butach, mundurach i twarzach. Wnikał głęboko w sekretne zakamarki precyzyjnych mechanizmów broni. To był piękny dorodny lipiec! Staliśmy tej nocy – cztery patrole chyba – na kwaterach w Kolonii Kępa. Noc przespałem, z kolegami, w wonnym sianie, w stodole, przy szeroko otwartych wierzejach, gościnnie wpraszających ciepłe podmuchy wiatru. Ze świtem poderwała nas pobudka. Zaczęła się zwykła, biwakowa krzątanina. Przygotowanie posiłku, nieobfitego może, ale za to sercem kraszonego. Komendant zarządził czyszczenie broni i jej przegląd. Z wozu taborowego pobraliśmy amunicję, dla jej uzupełnienia. Słowem – był to niemal normalny dzień „garnizonowy”. Słońce powoli wspinało się na błękit, pokryty kłaczkami pierzastych, białych chmur. Upał narastał, mimo lekkiego powiewu wiatru. Dojrzała pełnia lata. Koło 10:00 chyba, na placówkę, ubezpieczającą nas od strony Godowa i Opola, przyszła łączniczka z Chodla, „Zulka”. Jak zwykle roześmiana, pełnią białych jak ser zębów, w wiśniowej niemal czerwieni warg, zarumieniona upałem i zmęczeniem, wlokła swój rower. Szła wprost do Komendanta. Zdążyłem uzupełnić brakujące naboje do kb. w łódkach i rozmieścić je w czterech zdobycznych ładownicach, kilkanaście sztuk luzem – nadprogram – schowałem po kieszeniach, kiedy nadbiegł goniec wzywający dowódców patroli na odprawę. Minął mnie „Kordian” (January Rusch), w swojej zawadiackiej granatowej maciejówce, smukły i ciemny, uśmiechnięty jak zwykle. Minął „Wampir” (Mieczysław Szymanowski), dopinający pas z kaburą, na ciemnoszarym mundurze bez dystynkcji. „Żbik” (Stanisław Jasiński) i „Duch” (Aleksander Sochalski) szybkim krokiem dążyli do kwatery Komendanta „Zapory”. Odprawa nie trwała długo. Patrole „Kordiana” i „Żbika”, osadzone na sześciu podwodach, ruszyły traktem w kierunku Ratoszyna. „Wampiry” i „Duchy”, marszem ubezpieczonym, poszły piechotą na skróty. „Wampir” od razu nadał ostre tempo. Po pół godzinie forsownego marszu, w gęstniejącym upale, koszula zaczęła się kleić do grzbietu, a pot zalewał oczy. „Duch”, z tyłu, marudził trochę i zwlekał. Wreszcie zgubiliśmy go z oczu. „Wampir” podganiał rozwlekającą się kolumnę. Szliśmy bodaj ze trzy godziny – do małego zagłębienia terenu, otulonego krzakami tarniny, gdzie pozwolił nam wreszcie odetchnąć. Przed nami rozciągało się daleko dojrzałe żyto, sięgające aż do biegnącej we wkopie i obsadzonej drzewami drogi. Po prawej teren podnosił się nieznacznie. W odległości kilkuset metrów, za łanem zboża, rysował się dach i komin chałupy. Po lewej teren opadał nieco w dół, ku kępom drzew, olszyn chyba, rzeczce czy strudze raczej. Ostatnie dwieście metrów, między żytem a olchami, stanowiło kartoflisko. Byliśmy o trzy kilometry od Chodla może. Wyniosła wieża pojezuickiego kościoła, ongi parafii księdza Piotra Ściegiennego, widniała dobrze w przejrzystym, rozedrganym powietrzu. Droga przed nami, ciągnąca się w prawo, werżnięta głęboko w lessowy grunt, biegła do Ratoszyna, i dalej, przez Popkowice, do Urzędowa. Teraz dopiero Komendant zorientował nas w sytuacji. Chodel jest obsadzony przez batalion Wehrmachtu, dobrze wyszkolony oddział frontowy, wycofany na tyły, dla odpoczynku i uzupełnień. Do Popkowic, dobrym browarem sławnych, wyruszyła dziś rano, po piwo, na sześciu furmankach, grupa aprowizacyjna – około pięćdziesięciu ludzi – pod dowództwem oficera. Są uzbrojeni jak na zadanie bojowe. Mają broń osobistą i maszynową, prawdopodobnie także granatnik. Wracać będą na pewno za dnia. Na nocną wyprawę nie odważyliby się żadną miarą. Zadanie nasze: zaatakować, ogniem bezpośrednim i granatami, od razu całą kolumnę, z bliskiej odległości, w zagłębionym odcinku drogi. Od czoła skrzydło lewe, tzn. patrol „Kordiana”, ogniem broni maszynowej blokuje dalsze posuwanie się kolumny. Skrzydło prawe, tzn. patrol „Żbika”, ogniem ciężkiego karabinu maszynowego zamyka nieprzyjacielowi możność wycofania się. Środek naszej linii stanowi patrol „Wampira”. Ten, ogniem bezpośrednim i granatami, dąży do zniszczenia nieprzyjaciela na furmankach, oraz jego ewentualnej eskorty. Patrol „Ducha”, który przybył w międzyczasie, stanowi odwód za prawym skrzydłem. Weźmie udział w ostatniej fazie walki. Nieprzyjaciel ma możliwość wycofania się, w prawo od czoła, w fałdziste wykopy i rozpadliny terenu, stare glinianki czy coś w tym rodzaju. W tej sytuacji walkę ogniową przejmie patrol „Kordiana”, który zaatakuje od lewego skrzydła, a „Wampir”, ze środka linii tyralierskiej, i „Duch”, z odwodu, będą dążyć do zniszczenia nieprzyjaciela walką wręcz, mając przewagę liczebną i korzystne nachylenie terenu. Punkt sanitarny sto metrów za lewym skrzydłem oddziału, w zagłębieniu terenu osłoniętym olszynami. Komendant na prawym skrzydle patrolu „Kordiana”, przy lewym skrzydle patrolu „Wampira”. Droga wycofania po akcji: prostopadle do atakowanej drogi, w kierunku ogólnym na lasy godowskie. Ewakuacja rannych do wsi Godów. Kiedy „Wampir” rozmieszczał swoich ludzi w linii tyralierskiej w życie, w odległości 6–10 metrów od rowu przy drodze, patrol „Kordiana” tkwił już na swoich pozycjach w kartoflisku. Z odległości stu metrów był prawie niewidoczny, zwłaszcza, gdy patrzeć nań było pod światło odchylającego się ku zachodowi słońca. Zaległem, wraz z innymi, w życie, wysokim w tym miejscu i gęstym, jakby stworzonym do gościnnego pomieszczenia zasadzki. Czekamy… Jest skwarnie i cicho. Lekki wiatr porusza kłosami zboża. Grają ukryte w trawach świerszcze. Słońce pali niemiłosiernie. Czekamy… Mija godzina, dwie. Czas jakby stanął w miejscu. Ot, wtuliłby się człowiek w fałdy ziemi gościnnej, oczy przymrużył do słońca, liczył chmurki niewielkie, których coraz więcej przybywa od zachodu. Układają się w figury kłębiaste, zwiewne i przemienne. Są białe jak śnieg, w rozpalonym błękicie nieboskłonu. Pochylam głowę. Wargi dotykają rozpalonej w słońcu komory zamkowej karabinu – aż parzy! Granat zaczepny, typowy niemiecki „tłuczek”, ułożyłem przed sobą. Poluzowałem nakrętkę, by jeden obrót mógł sprawnie odbezpieczyć trzymany w dłoni – jak na uwięzi – grzmot. Po raz kolejny sprawdzam, czy nabój tkwi prawidłowo w lufie. Poruszam skrzydełkiem bezpiecznika Mausera 0,8/15. Broń to zdobyczna, wypielęgnowana, bez plamki rdzy czy wżeru. Matowo lśni przednim oksydowaniem. Czerwona mrówka, powoli i czujnie, maszeruje wzdłuż bukowej kolby, gładkiej i wypieszczonej, przechodzi na pas i znika gdzieś głębiej, w zielonych listkach koniczynowego poplonu. Jak dziwnie zapamiętuje się takie nieistotne, tylekroć widziane i doskonale nieważne momenty. W polu widzenia najbliższe źdźbła żyta, nieco wyżej korony drzew przydrożnych, odległe o dziesięć, nie więcej, metrów. Wyżej niebo, chmury, słońce i … nic. Czekamy… Na drodze narasta szum. Stukot kopyt, skrzyp kół, toczących się w miałkim pyle polnej drogi, gwar głosów. I nagle … gwałtowny terkot ciężkiego karabinu maszynowego z prawej, i jednocześnie krótkie serie ręcznego karabinu maszynowego z lewej – teraz strzelają „Kordiany”. Nie czekając na rozkaz, rzucam odbezpieczony granat na szosę. W tym samym momencie z rowu słyszę szczęk repetowanej broni i głośną komendę „Feuer!”. Strzelam „na głos”, bo celu nie widzę. Kule brzęczą nisko, ale te które słychać są już niegroźne. Wiem o tym, ale mimo woli jakaś siła wciska mi głowę między barki. Wysoko nad głową leci, od strony drogi, granat trzonkowy, rzucony sprawnie, daleko. W chwilę później huk. Słyszę za sobą jęk i przytłumiony krzyk: „O Jezu, Jezu!”, i głos spokojny, opanowany, „Wampira” chyba: „Cicho, do cholery!”. Ktoś odciąga rannego „Pingwina” do tyłu. „Myszka”? Nie wiem. Strzały z prawej i od szosy cichną. Regularna kanonada przenosi się teraz na lewe skrzydło – tam, gdzie leżą chłopcy „Kordiana”. Słychać krótkie, miarowe serie lekkich karabinów maszynowych, i pojedyncze pchnięcia granatnika, podnoszące z kartofliska i zboża bure kłęby piasku. Na szosie widzę już naszych, zajmujących stanowiska na drugim brzegu drogi, i kierujących ogień na lewo – w rozpadliny czy glinianki. „Żbik”, z pistoletem w garści, krzyczy nerwowo w tył: „Przerwij ogień, nie strzelaj!”. Widać, że jest gotów pistoletem odpowiedzieć na strzał z tyłu. Nerwy… „Wampir” odpina pas z kaburą poległemu oficerowi, którego ciało, głową w dół, do połowy, zwisa z wozu. Na tym samym wozie, zwłoki cywila – twarz ma wtuloną w słomę moszczącą siedzenie. Przy wozie leży nieruchomy koń, rosły gniadosz, w porwanej uprzęży. „Wampir” wycofuje się powoli, utyka, jego spodnie są obficie przesiąknięte krwią. Podnoszę leżący na drodze pistolet maszynowy MP42. Próbuję dołączyć do chłopców ostrzeliwujących wyrobisko z prawej, ale pierwsza seria kończy się po trzech, czterech nabojach. Magazynek jest pusty. Drugiego nie mam. Dołączam swój pojedynczy ogień karabinowy, ale celu prawie nie widać. Mundury „Feldgrau” zlewają się z trawą. Strzelają niewiele. Co chwila widać pomykające w tył sylwetki. Nie sposób ustalić, ile to wszystko trwało. Dwadzieścia minut? Godzinę? Na lewym skrzydle tymczasem ogień ucichł zupełnie, ale widać kilka sylwetek nieruchomych. Polegli „Kordian”, „Lwów” i „Sławek”. Z gorących relacji wyglądało to tak: w pierwszej chwili strzelaniny, celny ogień niemieckiego lekkiego karabinu maszynowego zranił leżącego w kartoflisku „Turka” – w lewe płuco i lewy obojczyk. Nieprzytomny, krwawił obficie. Na wołanie „»Turek« ranny”, próbował podpełznąć do niego „Kordian”. Leżał kilkanaście metrów na prawo od niego. Trafiony kolejną serią lekkiego karabinu maszynowego, zginął natychmiast. Na ponowne wołanie „»Kordian« trafiony”, poderwał się do niego „Lwów” – lekarz kompanii. Celna kula trafiła go pod hełm, z prawej strony, za uchem. Ta śmierć była momentalna. Nie cierpiał wcale. Nic nie poczuł. Biaława tkanka mózgowa, ze skąpą domieszką krwi, spływała na szyję i kołnierz rozpiętego munduru. Śmierci „Sławka” nie zauważył bezpośrednio nikt. Leżał bliżej drogi, na swoim ręcznym karabinie maszynowym. Magazynek „Browninga” był pusty. Kilka kul przeszyło mu klatkę piersiową. Padł tak, jakby strzelał wpół stojąc. Może chciał osłonić „Kordiana”? Któż wie. Żołnierze ściągali zdobycz: dwa lekkie karabiny maszynowe, „Dreisery” wz. 42, granatnik „Stockes” 36 mm, z kilkunastoma sztukami amunicji, w parcianych zasobnikach, po cztery noszonych na plecach, i kilka skrzynek ściągniętych z wozów – po dwanaście sztuk, kilkanaście karabinów, kilka automatów i pistoletów, sporo granatów i amunicji. Obfity łup, ale okupiony poważnymi stratami. Cóż, trafiliśmy na przeciwnika doskonale wyszkolonego, w momencie zaskoczenia, zwracającego się od razu „na ogień”, dowodzonego sprawnie i umiejętnie wykorzystującego swoją przewagę ogniową. Rannych było kilkunastu. Ciężej rannych przeładowaliśmy sprawnie na podciągnięte podwody. Opatrunki zakładała rozdygotana i blada jak chusta „Myszka” – narzeczona „Kordiana”. W tym momencie, kiedy zawalił się dla niej świat, kiedy zginął jej ukochany Jarek, nie zaniedbała ani na chwilę swoich sanitarnych obowiązków. Była najpierw sanitariuszką, potem młodziutką, owdowiałą dziewczyną. Nie widziałem jej nigdy więcej. Podobno z matką „Kordiana” mieszkała w Łodzi… Komendant dopatrywał zabrania zabitych. „Kordiana” i „Sławka” umieszczono na wozie. Zwłoki „Lwowa” przerzucono przez grzbiet konia „Kordiana”, Maćka. Po zwisających dłoniach ściekały krople krzepnącej krwi. Resztę rannych umieszczono na dalszych wozach. Najciężej rannemu „Turkowi” towarzyszyła „Myszka”. Wtedy dopiero ktoś zauważył, że Komendant ma szmatą zawiniętą lewą dłoń i że szmata ta obficie nasiąka krwią. „Drobiazg” – odpowiedział. Kula z pistoletu maszynowego chyba strzaskała podstawę kciuka lewej dłoni. Prowizoryczny opatrunek pozwolił sobie założyć, gdy upewnił się, że polegli zostali zabrani, a ranni przygotowani do ewakuacji. Wracający z pościgu, za cofającymi się niedobitkami, żołnierze „Żbika” i „Ducha”, schodzili szybko na kartoflisko, niosąc zdobytą broń, granaty i pasy z ładownicami. „Zapora” stał w rozpiętym pod szyją mundurze „garnizonowym”, z dystynkcjami podporucznika piechoty, w odsuniętej z czoła polówce. Kabura od „Visa” była otwarta, polowa lornetka zwisała mu na piersiach. Był blady, usta miał zaciśnięte, mięśnie twarzy stężały mu w twardą zaciętość. „Dajcie papierosa” – powiedział przez zęby. Wyciągnęło się kilka rąk z „Machorkowymi” czy „Weichslami”. „Radi” podsunął biało–żółty kartonik, z czerwonym napisem „Juno”. „Zdobyczne, panie poruczniku” – zachwalał. „Zapora” zdrową ręką trzasnął po pudełku. „Die Runde Juno” posypały się między kartoflaną nać. Sięgnął po „Machorkowego”. Wsunął w usta. Ktoś podsunął mu zapaloną zapałkę. Porucznik zaciągnął się głęboko. Ogarnął wzrokiem pobojowisko, rannych, poległych, zdobyczną broń składaną na wozy. Niemców poległych na szosie było około dwudziestu. Drugie tyle zapewne leżało w zbożu i gliniankach. Nie było czasu na liczenie strat. Te i tak ustali później wywiad. W pół godziny po ostatnich strzałach rozpoczęliśmy wycofywanie się w kierunku lasów godowskich, czerniejących przed nami, dużym łukiem omijając Chodel. Mimo dość długo trwającej strzelaniny i niewielkiej odległości – bodaj trzy kilometry od miejsca postoju batalionu – Niemcy swoim nie przyszli z pomocą. Sparaliżował ich strach, czy może przeceniali nasze siły i bali się wpadnięcia w głębszą pułapkę? Jak podali mieszkańcy Chodla, Niemcy dostrzegli, ze swego punktu obserwacyjnego, umieszczonego na budynku szkoły, którą zajmowali, przed południem, ruch wojska, przy drodze wiodącej do Ratoszyna i Popkowic. Podobno – choć doprawdy trudno w to uwierzyć – zwracali się do miejscowego proboszcza, księdza Biernackiego, z prośbą, aby interweniował, w celu … uniknięcia rozlewu krwi. Ale to już była połowa lipca 1944 roku. Żołnierz frontowy Wehrmachtu wiedział lepiej niż miejscowe władze policyjne, jaka jest prawdziwa sytuacja na froncie wschodnim. Dwa dni później, w odwecie, Niemcy spalili żywcem trzy osoby, w położonym w pobliżu gospodarstwie. Nad cofającym się naszym oddziałem, jeszcze przed osiągnięciem lasu, pojawił się samolot zwiadowczy typu „Storch”, na niezgrabnym podwoziu. Nie zniżał się. Rzucił tylko w naszym kierunku kilka granatów i … odleciał. W lesie zapadliśmy na ubezpieczony postój. Rannych opatrywał, w Godowie, lekarz z oddziału „Zęba” – z Narodowych Sił Zbrojnych. Ewakuacją rannych, do Granic, Trzcińca i innych pobliskich melin, zajęła się miejscowa placówka. Niemcy patrolowali najbliższe obrzeża Chodla, wyraźnie unikając walki. Pogrzeb odbył się jak zwykle w lesie godowskim, w młodniaku brzozowym, tam, gdzie od półtora roku grzebano naszych poległych. Proste, sosnowe trumny złożono w ziemi gościnnej, równo, obok kolegów, których pierwszych dosięgła wraża kula. Jak werble zawarczały grudy sypanej na wieka ziemi, słowa modlitwy zwarły się z komendą do salwy honorowej, potrójnej, tnącej błyskiem wystrzałów czerń parnej, lipcowej nocy. Groby wyrównano i wygładzono. Krzyż poświęcony na każdym postawiono. Na pamięć wieczną. Na pożegnanie ostatnie. Kilka miesięcy później, nowa narzucona władza krzyże te obali, tabliczki z grobów usunie. Boć to i polegli komunie zagrażać mogli. Kilka miesięcy później, koledzy, szczęśliwsi może, ryć będą pod ziemią uralski węgiel albo rąbać północną tajgę. Inni zostaną straceni kulą w kark, w więziennej piwnicy, przez przebranych w polskie mundury oprawców. Groby swe znajdą w ziemi nieoznaczonej, zasypanej wapnem, by szybciej zatarły się ślady zbrodni. Katyń nauczył wszak ubeckich oprawców, że ziemia gromadzi prochy. Taki właśnie los miał spotkać porucznika „Zaporę”. W cztery i pół roku po opisanych tu wydarzeniach, po półtorarocznym śledztwie w katowni ubeckiej przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie, został zamordowany, strzałem w tył głowy, cichociemny major Hieronim Dekutowski ps. „Zapora”, Kawaler Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari, Komendant Obszaru Centralnego „Wolności i Niezawisłości”. Wyprowadzony na śmierć, zdołał krzyknąć: „Przyjdzie zwycięstwo! Jeszcze Polska nie zginęła!”. Miejsce, gdzie spoczywa, pozostaje nieznane. Jak i tysiące innych…
Autor: Wojciech Kozłowski