Lektura różnych publikacji, związanych z konspiracją w czasie okupacji i z działalnością podziemia już po wojnie, zapoznanie się, nawet pobieżne, z bibliografią i wykazem dokumentów, napawa optymizmem, że tak zabezpieczony, olbrzymi materiał pozwoli historykom rozwikłać wiele spraw niejasnych, spornych. Wielu przywróci należne im miejsce, a wielu strąci z tego, na które się sami wwindowali. Szczególniej Lubelszczyzna przoduje w ilości zgromadzonych materiałów, w ich zabezpieczeniu, a także w ogromnym zainteresowaniu nimi całej grupy naukowców i publicystów. Sądzę, że wkrótce, dzięki ich wysiłkom, zaistnieje odpowiedni klimat do szerokiej dyskusji, rzeczowej i obiektywnej, zdzierającej pieczęć milczenia z wielu spraw. Moim zdaniem do tych niedopowiedzianych do końca należy i ocena całokształtu działalności Hieronima Dekutowskiego. To Temida – bogini sprawiedliwości – czyni swoją powinność z zawiązanymi oczami. Historia jest nauką i musi mieć oczy otwarte na wszystko, a jako „magistra vitae” winna działać, wykorzystując wszystkie moce intelektu, dowody z dokumentów i relacje naocznych świadków. Sięgnijmy do dobrych tradycji polskiego Oświecenia, do pisarstwa historycznego Adama Naruszewicza, który wypowiedział walkę mitom i legendom. Warunki polityczne, w późniejszych czasach, sprzyjały niestety nadmiernemu plenieniu się wszelkiego rodzaju legend, nadmiernej gloryfikacji śmierci, zabierającej często kwiat naszej młodzieży, wypaczającej właściwą ocenę ludzkiej wartości. Wielkie i tragiczne przeżycia ostatnich czasów niewiele nas nauczyły. Ocenę ludzi opieramy często na tym, co oni sami o sobie mówią. Nawet nie usiłujemy tego sprawdzać, czy podważać. Kochamy złudzenia i tak chętnie chylimy głowę przed bohaterami, nawet urojonymi. Mamy więc coraz więcej bohaterów i zasłużonych, a coraz mniej zwyczajnych, pracowitych i solidnych ludzi, bo ci najczęściej robią, a nie mówią. Wkrótce minie trzydzieści lat od procesu Hieronima Dekutowskiego i siedmiu innych. W 1948 roku (listopad) wszyscy zostali skazani na karę śmierci. Jednemu tylko, Władysławowi Nowickiemu, w drodze łaski zamieniono karę śmierci na dożywotnie więzienie. Dlaczego to właśnie on został tym wybrańcem losu? Wkrótce też minie dwadzieścia lat od procesu rehabilitacyjnego Władysława Nowickiego. Sąd wydał wyrok uniewinniający. Przyznano mu też bardzo wysokie odszkodowanie – 240 tysięcy złotych. Z puli premiera dostał przydział na duże, luksusowe mieszkanie w centrum Warszawy. Pozwolono mu też zdawać, bez odbycia zgodnej z przepisami praktyki, egzamin adwokacki i wykonywać ten zawód. A tamci, w ziemi? W numerze „Kameny”, z dnia 15 czerwca 1975 roku, ukazał się artykuł Huberta Kępskiego, pod tytułem „Likwidacja »Zapory«”. W odniesieniu do grup podziemia „Wolności i Niezawisłości”, Hubert Kępski nie używa innych określeń jak „bandy” i „bandyci”. Cytat: „piętnastu ludzi z bandy »Uskoka«, czterech z bandy »Rysia«” i tym podobne. I dalej cytat: „16 września tego roku władze bezpieczeństwa aresztowały Inspektora Inspektoratu »Wolności i Niezawisłości« Lublin – »Stefana« (mój dopisek – Władysława Nowickiego), dowódcę band »Wolności i Niezawisłości« w województwie lubelskim – »Zaporę«, jego adiutanta – »Zawadę«, »Rysia«, »Żbika« i trzech innych”. Dość lakoniczna wzmianka o „likwidacji”, czyli aresztowaniu. Brak, oczywiście, wiadomości o wyroku śmierci w stosunku do wszystkich ośmiu, o ułaskawieniu właśnie Inspektora, reprezentanta władzy, której podlegał „Zapora” i inni. I czyżby Hubert Kępski nic nie wiedział, że właśnie ten Inspektor, „Stefan”, do dzisiaj warszawski adwokat, został – po „październiku” – uniewinniony, i tak hojnie przez władzę ludową nagrodzony? A tamci, w ziemi, czy słusznie mają pozostać i utrwalić się w świadomości przyszłych pokoleń z piętnem bandytyzmu? A oto fragment z wcześniejszego artykułu „Kameny” (z 11 sierpnia 1974 roku), Macieja Podgórskiego, pod tytułem „Sens tamtej walki”. Cytat: „Pod koniec 1946 roku Inspektorem Lubelskiego Inspektoratu »Wolności i Niezawisłości« zostaje »Stefan« (Władysław Nowicki) – prawnik z zawodu, na którym spoczywa polityczny instruktaż oddziałów leśnych i bezpośredni kontakt z ich dowódcami, organizacyjna kontrola podziemnej działalności. Od kwietnia do czerwca 1947 roku, w obliczu amnestii, »Stefan« prowadzi rozmowy z władzami bezpieczeństwa na temat ujawnienia się Okręgu »Wolności i Niezawisłości« i »rozładowania« terenu, lecz równocześnie grupy »Uskoka«, »Rysia« i »Zapory« nadal prowadzą w terenie swą działalność, zaś dowódcy tych oddziałów do końca nie skorzystali z możliwości ujawnienia się”. „Lecz faktem jest, że ta działalność zrodziła się i do końca szukała uzasadnienia w określonych przesłankach ideowo–politycznych, które następująco zostały wyłożone w rocie przysięgi dla członków »Wolności i Niezawisłości«: (dalej podany jest dokładnie ten tekst)”. I jeszcze jeden, bardzo znamienny tytuł, z bogatej bibliografii tych spraw. W 1948 roku, w numerze 321 „Życia Lubelskiego”, ukazał się artykuł pod tytułem: „Banda »Zapory« spod znaku »Wolności i Niezawisłości« przed Sądem Wojskowym w Warszawie. Sprawcy bestialskich mordów skazani na śmierć”. Nie znam treści tego artykułu, ale dobrze pamiętam klimat w jakim odbywał się proces „Zapory”. Pamiętam też dobrze jak traktowani byli ci w więzieniach, którym udało się uniknąć śmierci. Co jakiś czas odwiedzałam, w Rawiczu i Wronkach, mojego przyrodniego brata. Takiego właśnie szczęśliwca. Na własnej skórze doświadczyłam różnych szykan, w czasie tych widzeń, i byłam świadkiem traktowania niebywale złośliwego innych, odwiedzających swoich bliskich. Na jakie upokorzenia narażone były matki – staruszki, żony z dziećmi, synowie i córki. Nie w tym jednak rzecz. Byłam bowiem świadkiem jak – w okresie poprzedzającym „październik” 1956 roku – właśnie w sposobie traktowania i więźniów politycznych, i odwiedzających, wszystko się odmieniło. Późniejsze, liczne procesy rehabilitacyjne, wyroki uniewinniające „sprawców bestialskich mordów”, a wreszcie obecnie – iluż ludzi, z tego właśnie podziemia, dekoruje się orderami za osiągnięcia w różnych dziedzinach naszego życia. Czy to wszystko nie wskazuje na konieczność zrewidowania jeszcze raz sprawy „Zapory”, zbadania wszystkich „metod”, jakimi ówczesne władze bezpieczeństwa się posłużyły? Czy, przy tych metodach, nie przekroczono wszelkich granic, w tych razach z zasady dość elastycznych, by, likwidując „groźnego »Zaporę«”, wciągnąć w to, dla ułatwienia sobie zadania, kilku osób, które bądź się ujawniły w czasie amnestii, bądź zwyczajnie, jako zwykłe pionki, grubo wcześniej wycofały się z wszelkiej akcji? Sprawa „Zapory” nie jest zakończona. Tak jak nie jest zakończona sprawa Inspektora „Stefana”. Pierwszy do dzisiaj jest traktowany jako szef bandy winowskiej, której ofiarą padło 400 osób, a drugi, na skutek najpierw ułaskawienia, a następnie całkowitego uniewinnienia i wysokiego odszkodowania, może być posądzony o to, że jako konfident władz bezpieczeństwa pomógł w likwidacji „Zapory”. Pozostaje jeszcze trzecia sprawa, całkowicie dotąd przemilczana. To rola Franciszka Abraszewskiego, „Juranda”, „Boruty”. Jak szerokie i owocne, dla ówczesnych władz Urzędu Bezpieczeństwa, były jego „przerzuty zagranicę”, i jak należy ostatecznie ocenić dzisiaj, z perspektywy czasu, tego rodzaju metody likwidowania przeciwników. Ta ocena, po przewrocie październikowym (1956 rok), została już raz dokonana. Nazwano ją (ten okres przed „październikiem”) okresem błędów i wypaczeń. Dla odmiany, pułkownik Różański (vel Rosenberg?) znalazł się za kratkami, i chyba słusznie. Ciekawe byłyby dane, ile niewinnych ofiar pociągnęły za sobą jego „metody”. Wszystko jednak pewnie już dokładnie poszło w niepamięć, wiele świadomie zatarto, bo przecież pułkownik Różański, i jemu podobni, zbyt długo za kratkami nie siedzieli, i w traktowaniu niewątpliwie korzystali z taryfy ulgowej. Obecnie zaś, może i w cieniu, ale w miękkich fotelach, dożywają dni swoich, a takie „budujące artykuły”, jak w „Kamenie”, utwierdzają ich w błogim przekonaniu, że skutecznie pomogli w budowie socjalizmu, likwidując, w podstępny sposób, „Zaporę” i siedmiu innych, w tym trzech chłopów z okolic Wojciechowa koło Lublina – żadnych asów „Wolności i Niezawisłości”, i 20–letniego studenta z Warszawy, ujawnionego w czasie amnestii, któremu zamarzyła się przygoda – przekroczenie nielegalnie granicy. To są moje dane o tych „bestialskich mordercach” skazanych na karę śmierci. Chyba należałoby je sprawdzić, tak jak się sprawdza prawdziwość dokumentów i relacji naocznych świadków. I to z kilku względów: jeżeli wymiar kar, w odniesieniu do wszystkich, należy uznać za jeden z przejawów błędów i wypaczeń, to tacy jak pułkownik Różański źle się przysłużyli władzy ludowej, podrywając „metodami” postępowania zaufanie społeczeństwa do nowej władzy. Tylko słaby wybiera podstęp i zdradę, a po amnestii 1947 roku podziemie było bardzo już słabe. Najlepszy dowód, że pan Franciszek Abraszewski umarł naturalną śmiercią, jako zasłużony partyzant Armii Krajowej, członek Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, ceniony pracownik Zakładów Drobiarskich, wyprawiony w drogę wieczności z całym ceremoniałem kościelnym. A działo się to w 1972 roku. Może go trochę dręczyło sumienie, bo umarł nagle, więc wysiadło przedwcześnie serce albo mózg. O tym, co zapamiętałam z działalności Franciszka Abraszewskiego w czasie okupacji napisałam już w innym miejscu. W sumie to są wiadomości dość skąpe i nie pozbawione pewnego subiektywizmu, od którego, w tym całym tragicznym układzie, trudno mi się uwolnić. Faktem jest, że Abraszewski nie był zawodowym wojskowym przed wojną. W nekrologu napisano „oficer Armii Krajowej”, ale w wykazach Komendy Podobwodu „Puławy B” (mój dopisek – gminy Kazimierz Dolny, Celejów, siedziba – Wylągi) przy nazwisku Abraszewskiego nie ma żadnego stopnia wojskowego, ani przy żadnych jego podpisach, chociaż przy wszystkich innych są zawsze podane stopnie wojskowe, nawet z dodatkiem służby czynnej czy rezerwy. Można to jeszcze dokładniej sprawdzić. Myślę, że wiele materiałów z tych czasów dałoby się jeszcze dzisiaj zebrać z ustnych relacji, starszych oczywiście, mieszkańców wiosek położonych w tych gminach. Trzeba pamiętać, że ówczesna gmina Celejów została włączona do Kazimierza Dolnego. W tym przekonaniu utwierdziło mnie kilka rozmów, zupełnie przypadkowych, z moimi rówieśnikami mieszkającymi w Wylągach i w Skowieszynku. Wielu z nich pewnie lepiej znało i pamięta Abraszewskiego. Tego rodzaju materiałów nie mam zamiaru zbierać, bo to przekracza już obecnie moje siły i umiejętności, ale czas nagli, bo to są już ludzie starsi. Nie zapominajmy, że wieś lubelska była ogromnie zaangażowana w działalność konspiracyjną, i to jest niewyczerpane dotąd źródło wiadomości, które czas szybko pochłonie. W moim przekonaniu Abraszewski pełnił w Armii Krajowej funkcje czysto, powiedziałabym, organizacyjne, administracyjne. Nie brał bezpośredniego udziału w dywersji. I to chyba też nie jest bez znaczenia. Walczyli i ginęli, w pierwszym rzędzie, ci z oddziałów dywersyjnych. Ci w Komendzie wpadali w razie wsypy kogoś z aresztowanych, ale najczęściej mieli dość czasu, by zniknąć z terenu. Spośród tych ludzi, wydaje mi się, że zginęło stosunkowo mało akowców. W moich wspomnieniach o Abraszewskim kompletną lukę stanowi okres od wiosny 1944 roku do wiosny 1947 roku. Całe trzy lata. Zmniejszyłby się trochę ten okres, gdyby przyjąć, że wśród aresztowanych, w 1946 roku (wrzesień–październik), 879 członków organizacji „Wolność i Niezawisłość” w Lubelskiem, znajdował się „Boruta” – Franciszek Abraszewski. To są sprawy, przy tak bogato zachowanych archiwach, do sprawdzenia, pamiętając o tym nowym pseudonimie Abraszewskiego. Czy nie było tu jakiejś dwoistości? Czy w tym okresie Abraszewski nie korzystał z dwóch pseudonimów? I znów pozostają, jako cenne źródło, akta jego sprawy w Lublinie, jeżeli przyjąć, że nie tylko został aresztowany, ale i skazany, i dlatego nie objęła go amnestia z 1947 roku, a został zwolniony w drodze tego jakiegoś przetargu, w której pośredniczył, jakby wynikało z różnych danych, były Inspektor „Wolności i Niezawisłości”, „Stefan” – Władysław Nowicki. Z okresu po 1948–1949 na uwagę zasługuje fakt przyjęcia Abraszewskiego do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, i wymienionych w pośmiertnym nekrologu orderów. Czyżby umożliwiono mu ukrycie poakowskiej działalności, bo chyba sam by jej tak łatwo nie ukrył? Jak już zaznaczyłam wcześniej, tzw. sprawy „Zapory”, łącznie z „Borutą”, w roli – w moim przekonaniu – całkowicie jednoznacznej, i „Stefana”, mogącej budzić w przyszłości poważne zastrzeżenia, nie można uważać za skończoną i raz na zawsze zamkniętą. Winna być możliwie szybko zrewidowana. Każdy z tych ludzi musi, w świadomości społecznej, znaleźć takie miejsce, jakie wyznaczyły mu jego czyny, nie tylko w jednym okresie, a w jakimś szerszym procesie historycznym. Za głośne było nazwisko „Zapory” w czasie okupacji na Lubelszczyźnie. Nie był zwykłym podporucznikiem, komendantem nic nieznaczącego oddziału. Był jednym ze zrzutków, przeszkolonych uprzednio w Anglii i przygotowanym do specjalnych zadań. To były zadania wojskowe, a nie polityczne. Najlepszy dowód, że już w okresie początkowych konfliktów o charakterze politycznym, jakie się zaczęły między oddziałami Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich, Armii Ludowej, partyzantami radzieckimi, „Zapora” nie szczędził zabiegów, by je rozładować. Obecnie już nie pamiętam w jakich okolicznościach, słyszałam o jego ostrej reakcji na starcie, jakie miało miejsce między jednym z podlegających mu oddziałów Armii Krajowej z niewielkim też oddziałem Armii Ludowej, ale starcie wynikło z winy dowódcy Armii Krajowej, i pociągnęło za sobą następstwa o tyle niegroźne, że w porę przez „Zaporę” zażegnane. „Zapora” był zdania, że dowódca oddziału Armii Krajowej winien być oddany pod sąd wojskowy. I nie wiem, czy się tak nie stało. W rejonie Zamość, zorganizowany w 1943 roku, w listopadzie, oddział „Zapory” składał się z trzech plutonów. W skład trzeciego plutonu wchodzili wyłącznie żołnierze radzieccy. W lutym 1944 roku pluton radziecki został przydzielony do Pierwszej Ukraińskiej Dywizji Partyzanckiej imienia Sidora Kowpaka. Ukazujące się w ostatnich latach publikacje, dotyczące działalności partyzantki na Lubelszczyźnie, obiektywnie i bardzo pozytywnie oceniają „Zaporę”. W pracy Ireneusza Cabana i Edwarda Machockiego, pod tytułem „Za władzę ludu” (Wydawnictwo Lubelskie, 1975 rok), na stronie 30, jest taki fragment: „Kiedy miał 25 lat (mój dopisek – »Zapora«), został zrzucony do kraju, w celu prowadzenia dywersji, i jako dowódca oddziału Armii Krajowej w Zamojskiem zapisał się – w tamtym okresie – aktywną walką z okupantem hitlerowskim. Jeden z trzech plutonów jego oddziału składał się prawie wyłącznie z partyzantów radzieckich. Współpracował także z oddziałami Gwardii Ludowej”. W dużej źródłowej pracy Ireneusza Cabana i Zygmunta Mańkowskiego, pod tytułem „Związek Walki Zbrojnej i Armia Krajowa w Okręgu Lubelskim”, wiele miejsca zajmują relacje o akcjach dywersyjnych oddziału „Zapory”. A więc, jako wojskowy, przysłany do kraju z określonymi zadaniami – dywersyjnej walki z Niemcami, zadania swoje wypełniał, i wszyscy o tym wtedy wiedzieli. Przecież, w czasie okupacji, w toku różnych akcji „Zapory”, wiedzieliśmy, że należy on do tzw. cichociemnych. Na to, by zrozumieć jak wysoko to stawiało „Zaporę” trzeba te sprawy znać nie z filmów i nie z powieści wojennych, czy nawet wspomnień, zawsze trochę zbeletryzowanych, ale bezpośrednio z życia. Prawda, że osobiście nigdy nie byłam przy przejmowaniu zrzutów, ale z naszego gospodarstwa zabierano konie (np. dwie pary) i mężczyzn, którzy, pracując u nas, należeli do organizacji. W tych razach chodziło zwykle o przejmowanie broni i różnych materiałów, ale opowiadano i o spadochroniarzach, których czasami nie można było odnaleźć. Byli i tacy, którzy dostali się w ręce Niemców. O „Zaporze” – w czasie okupacji – było tak głośno na Lubelszczyźnie, i mam podstawy sądzić, że do dzisiaj, mimo upływającego czasu, przy różnych wspominkach z czasów wojny, nazwisko jego przewija się. Wydaje mi się, że – w nawale różnych spraw i szybkości zachodzących przeobrażeń, o których ktoś mądry powiedział, że zachodzą szybciej niż myśl za nimi nadąży – tracimy z oczu jedną sprawę niezmiernej wagi: polityczną i narodową emancypację wsi, której proces kolosalnie przyspieszyły warunki I i II wojny światowej. Z danych statystycznych jasno wynika, jak ogromną przewagę, w partyzantce II wojny światowej i w podziemiu powojennym, mieli chłopi, bądź inteligencja, w pierwszym pokoleniu wywodząca się ze wsi. O „Zaporze” jest głośno do dzisiaj i zamykanie uszu, czy oczernianie jego osoby, to nie są sposoby na usunięcie go ze świadomości ludzkiej. Nie zapominajmy zaś, że to są sprawy przekazywane młodym, a ci są bardziej na nie chłonni niż nam się to wydaje. Nie stwarzajmy niepotrzebnie męczenników i przyszłych bohaterów ludowych eposów. Nie ulega chyba wątpliwości, że cała sceneria sprawy „Zapory”, w dzisiejszym kształcie, za wiele ma dramatyzmu, by nie posłużyła kiedyś do stworzenia mitu, czy legendy. I po co? Prawda i obiektywizm, wypowiedziane do końca, uczynią z niej tylko krótki fragment walk na Lubelszczyźnie, w czasie wojny i po wojnie. Krótki fragment historii i nic więcej. Ludzie, zdradzający swoich wczorajszych towarzyszy, wszystko jedno po czyjej stoją stronie i dla kogo to robią, budującym przykładem wartości moralnych nie są. Nie jest też budującym przykładem, uniewinniony i hojnie nagrodzony, „Stefan”. W pewnych środowiskach uchodzi za bohatera, bo niewinnie został skazany i siedział dziewięć lat. Jeżeli skazany niewinnie tzn. że trudno mówić o bohaterstwie, w ocenie tych, którzy go za takiego uważają. Oczywiście nie mam tu na myśli przedstawicieli władzy, bo ta go za takiego nie uważa, szczególniej, że ma stale jakieś zastrzeżenia, chyba, że w tym znów jest jakaś mistyfikacja. Samego siedzenia w więzieniu, wtedy, gdy siedmiu jego towarzyszy od lat ziemię gryzie, nie można przecież uważać za bohaterstwo. Wszystko to dzieje się znów dlatego, że jedynym, dla wielu ludzi, źródłem prawdy o sobie jest sam „Stefan”. Książki i wszelkie publikacje, poświęcające tak wiele miejsca „Zaporze”, a nawet „Jurandowi” – „Borucie”, o nim nawet nie wspominają. On jednak ma za sobą działalność akowską, ale na innym terenie, i czy nie należy jej jakoś ocenić i – dopiero w tej scenerii – obiektywnie widzieć jego postać? Jak już wspomniałam, „Zaporę” na Lubelszczyźnie znało wiele osób, poza tymi, którzy należeli czy do jego oddziału, czy w ogóle do partyzantki, czy też do organizacji, tak w czasie okupacji, jak i po wojnie. Bywała to „znajomość”, jeżeli ją tak można nawet nazwać, wprost zwyczajnie narzucona. „Zapora” zwyczajnie zjawiał się, z grupą ludzi, tak, jak czyniło to wielu dowódców, małych najczęściej, oddziałów, i zajmował kwaterę, na całą noc, na parę godzin, a od wiosny 1944 roku nierzadko i na cały dzień. I pod tym względem nic się nie zmieniło po wojnie, w latach 1945–1947. W czasie wojny niejednokrotnie oddziały partyzanckie zabierały różne produkty, objęte tzw. kontyngentem, zostawiając dokładny spis, dla przestawienia władzom niemieckim. W jakich warunkach i kiedy poznałam „Zaporę”, tego sobie już dzisiaj dokładnie nie przypominam. Jedno, co mi pozostało z tych odległych czasów, to uczucie zdziwienia, że ten głośny „Zapora” jest taki młody i niepozorny. Ginął wśród ludzi, którzy go otaczali. Uzbrojeni ludzie zajmowali jakąś część domu, kuchnię w pierwszym rzędzie, bo tam coś sobie gotowali. Jak wszyscy wiedzą, brak gotowanego jedzenia dawał się bardzo we znaki ludziom z lasu. W rozmowy nikt się tam nie wdawał. Tak za okupacji, jak i po wojnie, do ustalonego rytuału należało ostrzeżenie, że w razie przekazania wiadomości o ich pobycie władzom, jakąś drogą, wszystko pójdzie z dymem. Kontakt z domownikami ograniczał się do gospodarza. Za takich byliśmy uważani my dwoje, to jest pan Kazimierz Pawłowski i ja. Tak w czasie okupacji, jak i po wojnie, pan Pawłowski starał się nie pokazywać w czasie tych „odwiedzin”. Był poważnie chory na serce i panicznie, wprost chorobliwie, bał się bandytów. Zwykłe napady bandyckie, w tamtych czasach, nie należały do rzadkości. Bandyci zachowywali się wyjątkowo brutalnie, o czym słyszeliśmy od naszych sąsiadów z sąsiednich wiosek. Trzeba, na tym miejscu, mocno to podkreślić, że należeliśmy do bardzo nielicznych gospodarstw, które takiego napadu nie przeżyło. Tak więc to ja zwykle otwierałam (jeżeli to było w nocy) drzwi uzbrojonym ludziom, targowałam się często o to, by opuścili go jak najszybciej, nie uważając tego miejsca za bezpieczne, ani dla nich, ani dla nas. Takie więc to były wtedy moje kontakty, z dowódcami – różnych pewnie – oddziałów. Może widziałam się i rozmawiałam z głośnym też, w czasach wojennych i powojennych, „Rysiem”, aresztowanym później z „Zaporą”? Nikt się tam wtedy nie legitymował, szczególniej wobec kobiety, o której wiadomo było, że nie należy do wtajemniczonych. Dopiero w 1947 roku, już chyba przed ogłoszeniem amnestii i w czasie jej trwania, moje kontakty z „Zaporą”, w dalszym ciągu rzadkie, nabrały charakteru jakby znajomości. Walka się zaostrzyła, wiele spraw politycznych postawiono nareszcie jasno, mit drugiego frontu, czy trzeciej wojny światowej, rozpłynął się. Ludzie „Zapory” rozpraszali się. Może to było przyczyną tego, że przestawał być – nieosiągalnym dla zwykłych śmiertelników – Komendantem, a stawał się jednym z wielu, którzy przegrali? Tylko ci wszyscy, inni, rozpłynęli się, w szarzyźnie całej masy, a on, tak głośny, nie mógł z tej szansy skorzystać. Pierwszej rozmowy z „Zaporą”, że tak powiem sam na sam, zupełnie już teraz nie potrafiłabym odtworzyć. Pozostało mi tylko wrażenie, że „Zapora” o polityce nie miał pojęcia. Walka to było dla niego wypełnianie rozkazów, które zostały mu wydane, ale nie odwołane. Nie zapominajmy, że „Zapora” został przeszkolony i przysłany przez „Londyn”. W jego przekonaniu rozkazy, które otrzymywał z Inspektoratu „Wolności i Niezawisłości” w Lublinie, to dalszy ciąg tamtych. Wydaje mi się, że winą za nieujawnienie się takich ludzi jak „Zapora” należy obarczyć polski Rząd Londyński. Dlaczego nie wydano polecenia, by całe podziemie poakowskie skorzystało z amnestii i złożyło broń? Dlaczego nie dementowano wiadomości o organizowaniu przerzutów ludzi z podziemia, jakąś okrężną drogą, na terytorium Anglii? Trudno uwierzyć, by taka akcja, prowokowana przez władze bezpieczeństwa, nie była znana zagranicą. W kraju nie wiedziano z jakimi trudnościami borykały się władze polskie w Anglii, by zapewnić pracę byłym żołnierzom, organizować różne możliwości zdobycia zawodu, organizować polskie szkolnictwo i tak dalej. Ale ta nieświadomość ludzi, i to tych „z lasu”, nie była chyba w Londynie tajemnicą? Sformułowanie, w pracy Ireneusza Cabana i Edwarda Machockiego („Za władzę ludu”, strona 30), poniżej podanej oceny, nie wydaje mi się, w odniesieniu do Dekutowskiego, zbyt powierzchowne i uproszczone: „Wychowani, przez wiele lat, w nieufności i nienawiści do ruchu komunistycznego, żołnierze Armii Krajowej nie mogli szybko pozbyć się wpajanych im uprzedzeń. Klasycznym przykładem może być tu dowódca oddziału Armii Krajowej, przyszły czołowy reprezentant poakowskiego, reakcyjnego i winowskiego podziemia w Lubelskiem, Hieronim Dekutowski ps. »Zapora«”. Wspominałam już jedynie o wrażeniu, jakie mi pozostało z pierwszej rozmowy z „Zaporą”. W moim przekonaniu „Zapora” miał słabe rozeznanie w sytuacji politycznej. Trudność, w ocenach postaw ideowych ludzi tamtych czasów, będzie, dla powojennego pokolenia, dzisiaj już w pełni dojrzałych do tych sądów, ludzi czterdziestoletnich, o tyle trudna i kontrowersyjna, w stosunku do prawdy historycznej, że oni są już wychowankami szkoły politycznej. Moim zdaniem, jako absolwentki państwowej szkoły średniej, kategorii pierwszej, z okresu dwudziestolecia międzywojennego, szkoły z tych czasów nie realizowały, w jakiś świadomy, programowy sposób, wychowania politycznego, a próby władz w tym kierunku spotykały się z ostrym protestem. Do przewrotu majowego nie było nawet takich prób (nie wydany dotąd pamiętnik wybitnego pedagoga i działacza oświatowego, Ignacego Dzierżyńskiego). Po przewrocie majowym próby kultu Piłsudskiego wywołały oburzenie i kpiny. Byliśmy pokoleniem, które pierwsze uczyło się i wychowywało w wolnej Polsce. Do tego samego – trochę młodszego – pokolenia należał Dekutowski. Urodzony pewnie w 1917–1918 roku, przed samą wojną skończył szkołę. Przedwojenne wojsko z założenia też miało być apolityczne. Prawda, że nie wychowywano nas w miłości do komunizmu, ani w podziwie do Związku Radzieckiego, ale to jeszcze daleko do wpajania nienawiści. Dekutowski był żołnierzem, wychowanym w karności i zaufaniu do dowództwa. Z tej specyfiki żołnierskiej organizacji, polegającej na dyscyplinie i karności, wynika przecież odmienny sposób traktowania Wehrmachtu, w odróżnieniu do SS czy SD, czy w ogóle wszystkich innych odpowiedzialnych za terror hitlerowski. Można uciec się do bardzo drastycznego porównania: żołnierze z Powstania Warszawskiego byli traktowani jak jeńcy wojenni. Wracając jeszcze do tego sformułowania, że żołnierze Armii Krajowej wychowywani byli w nieufności i nienawiści do ruchu komunistycznego, to narzuca się pytanie: przez kogo i kiedy? Armia Krajowa, jak z nazwy wynika, była organizacją o charakterze wojskowym, i wtedy, kiedy powstawała, znaleźli się tam wszyscy: w pierwszym rzędzie zawodowi wojskowi, którzy uniknęli niewoli, dalej – rezerwiści i zdolni do służby wojskowej. Nie dało się uniknąć spontanicznego rozwoju tej organizacji, stąd napływ nauczycieli i innych zawodów, i osób, często już, z wojskowością nie mających wiele wspólnego, ale dalekich od przekonań reakcyjnych. Najlepszy dowód, że wielu z tych ludzi znalazło się po wojnie w szeregach Polskiej Partii Robotniczej. Dekutowski był żołnierzem, a w okresie amnestii 1947 roku był po prostu człowiekiem zagubionym w sprzecznościach. I z tych czasów już go dobrze pamiętam. To właśnie wtedy opuścili go podwładni, ci najbliżsi. Przez radio podano wywiad z jego ówczesnym adiutantem, „Wisłą”, który się ujawnił. „Wisła” całą wojnę spędził w Oflagu. Jak to się stało, że – już po wojnie – znalazł się w oddziałach „Wolności i Niezawisłości”? Nic dziwnego, że jako oficer przedwojenny szybko stał się prawą ręką „Zapory”. Wcześniej widocznie doszedł do przekonania, że dalsza walka nie ma celu i skorzystał z amnestii. W tym samym czasie, a może trochę później, ujawnił się Inspektor „Wolności i Niezawisłości”, „Stefan”. Już oczywiście po ujawnieniu, rozmawiałam z „Wisłą”. Rozmowa dotyczyła „Zapory”. Nie wiem, czy po tylu latach „Wisła” potwierdziłby prawdziwość moich wspomnień, ale ja nieraz do nich później wracałam, i dlatego one utrwaliły się w mojej świadomości. W wypadku „Zapory” „Wisła” nie miał zaufania do władz bezpieczeństwa, że one nie sprowokują takiej sytuacji, że „Zapora” zginie już po ujawnieniu. Podobno takie wypadki miały miejsce. Sądzę, że ten pogląd „Wisły” podzielali i inni z otoczenia „Zapory”. Na moje pytanie, jakie – wobec tego – pozostaje wyjście, „Wisła” był zdania, że „Zaporę” należy zostawić własnemu losowi. Niemal dosłownie pamiętam, jak powiedział: „»Zapora« jest już obecnie człowiekiem wykończonym nerwowo, rozpił się, on się skończył”. Z tego, co się stało później, zdaje się wynikać fakt, że stanowisko, co do bezpieczeństwa „Zapory”, wyrażone przez „Wisłę”, podzielał całkowicie Inspektor „Wolności i Niezawisłości”, „Stefan”. Nie uważał jednak za słuszne pozostawienie go własnemu losowi, i kiedy zaistniała możliwość przerzutu przez granicę – uchwycił się jej, nie podejrzewając podstępu. Czy rzeczywiście „Zapora” był człowiekiem skończonym? Czy – pozostawiony sam sobie – nie znalazłby jakiegoś wyjścia? Może właśnie bez tych przetargów, ciągnących się zbyt długo, zaryzykowałby ujawnienie? Wreszcie, przecież ujawnił się jeden i drugi jego zastępca („Zawada”), i nic im się nie stało. „Zapora” miał rodzinę w kraju. Siostra jego, pani Kubiakowa, była żoną adwokata w Ostrowie Wielkopolskim. Miał jeszcze chyba rodzeństwo w Tarnobrzegu. Może sam, pojedynczo, przedostałby się zagranicę? Tam też mógł liczyć na pomoc. Miał siostrę w Paryżu. Jako zrzutek mógł liczyć i na pomoc Polaków w Londynie. Wreszcie, jeżeli już był u kresu sił (według „Wisły”), mógł popełnić samobójstwo. Z kilkugodzinnej rozmowy z „Zaporą”, chyba późną wiosną 1947 roku, nie wyniosłam wrażenia, że to był człowiek wykończony. Był rozgoryczony, zawiedziony w swoich nadziejach, ale równocześnie wydaje mi się, że przyjmował to wszystko jako konieczność. Mówił mi, że jest już sam. Ludzie jego albo się formalnie ujawnili, albo – mniej głośni – zwyczajnie odeszli. Pozostało mu pomyśleć o własnym bezpieczeństwie, a jak on to widział i w czym, o tym nie było mowy. Kilkugodzinna rozmowa dotyczyła całej przeszłości wojennej „Zapory”, natomiast nawet nie potrącaliśmy czasów powojennych. Sceneria tego spotkania była dość osobliwa. Godzina była dość późna. Zasnęłam, pewnie tzw. pierwszym, mocnym snem, i raptem, jeszcze przez sen, usłyszałam stukanie do okna. Obudziłam się i zaczęłam nasłuchiwać, ale panowała, jak to na wsi, kompletna cisza. Zapaliłam jednak świece i zdawało mi się, że ktoś jest w pobliżu. Takie uczucie nie było dla mnie nowością. Nieraz się już zdarzało, że budziłam się nim zaczynano się dobijać do domu, tak w czasie okupacji, jak i po wojnie. I po jakimś czasie usłyszałam pod oknem kroki i delikatne stukanie do okna. Wstałam, uchyliłam wewnętrzną okiennicę i wyjrzałam przez szybę. Zobaczyłam pochyloną postać mężczyzny, który się uniósł tylko do wysokości pierwszych u dołu szyb, i powiedział szeptem: „Niech pani zgasi światło i otworzy okno”. Może to i była prośba, ale my – w tamtych czasach i w takich sytuacjach – nie rezonowaliśmy, a poddawaliśmy się takim nakazom, jako rzeczom zwykłym. Oczywiście zgasiłam światło, otworzyłam okno i – kiedy mężczyzna znalazł się już w pokoju – dopiero ogarnęło mnie przerażenie, kto to jest, chociaż głos wydał mi się skądś znany. „Niech pani zamknie okiennice i zapali światło” – i dalej – „Dobrze sobie obliczyłem te okna, z tej strony domu. Pokój pani jest środkowy”. W trakcie tego zamknęłam okiennice i zapaliłam świece. Przede mną stał „Zapora”. „Przeraziła się pani. Obawiałem się, że mi pani nie otworzy okna. Nie chciałem nikogo budzić, a mam się tu spotkać z pani bratem. Tam są małe dzieci”. Uspokoiłam go, że tylko w pierwszej chwili trochę się przestraszyłam, ale już nie spałam, bo mi się zdawało, że ktoś chodzi. Chciałam nawet zaraz iść po brata, ale prosił mnie, by mógł trochę spokojnie posiedzieć i odpocząć. Mówił też, że jest już właściwie sam, jego ludzie rozproszyli się. Zrobił na mnie wrażenie przygnębiające. Wymizerowany, smutny, jeszcze jakiś bardziej niepozorny, i smutny. Oczywiście nim zapaliłam świece narzuciłam na siebie jakiś szlafrok. Przygotowałam mu coś do jedzenia. Dom był wtedy tak zagęszczony, że pokój mój służył różnym celom. Ponieważ jadaliśmy w nim, więc była i szafka z jedzeniem. Może było i coś do picia. Rozgadał się. Może nie po raz pierwszy już opowiadał o swoich przeżyciach. Przecież całą jedną zimę jego oddziały spędziły w bunkrze, na Łaśccu koło Zamościa. Sądzę, że w partyzantce na opowiadania czasu było sporo. Mówił więc w sposób jakiś uporządkowany, i raczej o swoich przeżyciach, a nie takich czy innych „wyczynach”. Musiało to być jednak bardzo interesujące, bo raptem zauważyłam, że przez szpary w okiennicach prześwituje dzień. Może najdłużej mówił o pobycie w Anglii. I może najbardziej obrazowo, bo utkwił mi w pamięci jakiś epizod warty nad morzem, w takiej nieprzeniknionej, gęstej mgle. Te niekończące się warty, chłód, jednostajność i tęsknota za domem. Trzeba sobie uświadomić, że w chwili wybuchu wojny Dekutowski nie wiem czy skończył 22 lata. Może właśnie ta tęsknota za domem spowodowała, że stał się jednym z tych cichociemnych? Przecież to była sprawa wyboru, a nie rozkazu z góry. Oczywiście musiał odpowiadać jakimś wymaganiom, że zdecydowano się go przeszkolić i wysłać. Myślę też, że ta sama tęsknota za domem, ciągle nieosiągalnym, przywiodła go do mojego okna, i do tego pokoju, w którym toczyło się normalne, ludzkie życie. Nie były to tak dawne czasy, kiedy przychodził tu groźny i uzbrojony, i zajmował część domu. To właśnie w tym pokoju siedzieliśmy, czekając końca tych „odwiedzin”, i tu nikt z jego ludzi, ani on sam, nie wchodził. Zapalając się, w tym swoim opowiadaniu, może ulegał złudzeniu, że siedzi przed nim któraś z jego sióstr, a nie obca kobieta, która – za to całe spotkanie – mogła ponieść dotkliwą karę. To było moje jedyne dłuższe spotkanie z „Zaporą”, i rozmowa, w której ja sama prawie nie mówiłam. Spotkanie z moim przyrodnim bratem to była właśnie sprawa tego nielegalnego przekroczenia granicy. Z perspektywy czasu sądzę, że to była – zakrojona na szeroką skalę – prowokacja władz bezpieczeństwa, w celu usunięcia elementów, w przeświadczeniu władz, najbardziej reakcyjnych i wrogich. Nie tylko więc chodziło o podziemie walczące, zbrojne, bo to właściwie było już zlikwidowane. Zadaniem takich prowokatorów, jakim był Abraszewski, było oddawanie, w ręce Urzędu Bezpieczeństwa, jak największej ilości, a nie o jakość i znaczenie tych ludzi chodziło. Groźnym przeciwnikiem ustroju, w każdych warunkach, jest polityczny działacz ideowy. Członkowie „Wolności i Niezawisłości” składali przysięgę, której istotą była wrogość wobec nowego ustroju, i w stosunku do Związku Radzieckiego, ale w tych warunkach przysięga była czczą formalnością, a jeżeli zobowiązywała kogoś, to tylko działacza ideowego, a ci znów, tak na kamieniu, się nie rodzą, szczególnie po latach piekła, jakim była okupacja. Z ośmiu ludzi, skazanych na karę śmierci w tzw. procesie „Zapory”, żaden ani nie był, ani nie zapowiadał się na ideowego wroga ustroju. Jedyny, którego można byłoby jeszcze posądzać o jakieś aspiracje w tym kierunku, Władysław Nowicki, gdyby nie bałamuctwa Abraszewskiego, zabrałby się do jakiejś roboty, może na Ziemiach Odzyskanych, jak zrobiło to wielu z jego kolegów, pozbawionych majątku czy stanowisk. Odpowiedzialni za ten terror, bez wyboru i umiaru, są oczywiście ówcześni funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. To oni są sprawcami zła, którego konsekwencje dają się dotąd we znaki. Mnóstwo ludzi zginęło zupełnie bez sensu i potrzeby. Stało się to w okresie wyjątkowego braku ludzi, w odradzającym się po wojnie życiu. Jeżeli chodzi o takich ludzi jak „Zapora”, to – przez skazanie go na śmierć – przekreślono całkowicie jego niewątpliwe zasługi w walce z Niemcami, i to w walce zarówno w kraju, jak i poza jego granicami. Takich „Zaporów” nie mieliśmy zbyt dużo, jeżeli liczbę wszystkich cichociemnych oblicza się na 350 osób. Jak to się mogło stać, że – ułaskawiając „Stefana” i zamieniając mu karę śmierci na dożywotnie więzienie – nie ułaskawiono tak samo „Zapory”, właśnie ze względu na jego przeszłość wojenną? Metody ówczesnych władz Urzędu Bezpieczeństwa skutecznie poderwały zaufanie – na całe lata – w pierwszym rzędzie do partii. Uległa poprawie ta sytuacja po październiku 1956 roku. Grudzień 1970 roku też przyniósł zmiany na lepsze. Ale ciągle jeszcze, we wszystkich przemówieniach naszych mężów stanu, czuje się to dążenie do zdobycia zaufania, czyli, że tego zaufania nie ma w takim stopniu jakby się chciało. „Zaporę” zobaczyłam dopiero w czasie procesu, 3 listopada 1948 roku. Sąd Wojskowy urzędował w jakimś gmachu, na ulicy Koszykowej. Sala mieściła się na pierwszym piętrze. Klatka schodowa jak w starej, czynszowej kamienicy. Na podeście przed salą stało dużo osób, zupełnie mi nieznanych. Proces był zapowiedziany przy drzwiach zamkniętych. Adwokaci chyba tylko z urzędu. Nawet nie wiem, czy „Zapora” miał jakiegoś obrońcę. Jeżeli chodzi o Nowickiego, to wiem dobrze, że żaden z występujących w tym czasie w tego rodzaju sprawach adwokatów nie chciał się tej sprawy podjąć, bez względu na wysokość honorarium. Z jakiejś racji bali się tej sprawy. Dlaczego? Z urzędu wyznaczono panią mecenas Stillerową. Ośmiu aresztowanych prowadzono schodami na górę, pod silną eskortą. „Zapora” wyglądał bardzo źle. Szedł jakby potykając się, bo przecież w więzieniu zabierano im paski od spodni. Z wychudłego ciała, przy ruchu, te spodnie musiały się zsuwać. I co jest dla mnie bardzo dziwne, że zapamiętałam jego, z tych kilku dni procesu, kiedy ich tak wprowadzano na górę, a zupełnie nie pamiętam „Stefana”, mego przyrodniego brata. Zastanawiałam się nieraz później nad tym. Sądzę, że wynikało to może stąd, że w tłumie, przed salą rozpraw, nie było nikogo ani z rodziny, ani ze znajomych „Zapory”. Jedyną osobą, którą znał, byłam ja. Pamiętam doskonale, jak pierwszego dnia odnalazł mnie oczami w tłumie i tak się zapatrzył, że kilka par oczu poszło za jego wzrokiem i spoczęło na mnie. To nie było przyjemne. Mogłam być pewna, że mnie będą śledzić. I tak było. Przypominam sobie taki epizod. Jechałam z kuzynką tramwajem. Nie było tłoku. Siedziałyśmy na ławce i ja jej coś mówiłam o tym procesie. I wtedy ktoś dotknął mojego ramienia, że się obróciłam. Był to jakiś starszy mężczyzna, kładący – ledwo dostrzegalnym ruchem – palec na ustach. Zrozumiałam w lot i ogarnęło mnie takie przerażenie, że – ku zdziwieniu kuzynki – wysiadłyśmy na pierwszym przystanku. Takie to były czasy. I jeszcze raz przeżyłam to jakieś wstrząsające spojrzenie „Zapory”. To gdy, po ogłoszeniu wyroku, pod podwojoną jeszcze eskortą, wyprowadzano ich do karetek więziennych. To nie było tylko spojrzenie „Zapory”, ale tych wszystkich, przy nim, z nastawioną bronią. Może się obawiali, że ktoś go będzie odbijał? Komu to było w głowie w tym czasie, jeżeli nawet nikt łba nie ukręcił Abraszewskiemu? W Warszawie pewnie go nie było, rozpuszczono nawet pogłoskę, że sobie życie odebrał. Sąd, w drugiej instancji, zatwierdził wyroki śmierci, a w końcu lutego, czy może już w marcu, siedmiu – spośród ośmiu – zostało straconych. Czy rzeczywiście słusznie? Może się jednak znajdą tacy, którzy zadadzą sobie trud zbadania wszystkiego od początku i dadzą autorytatywną odpowiedź.
Autor: Janina Szczepkowska