Okoliczności śmierci oficera Armii Krajowej kapitana Zdzisława Brońskiego pseudonim „Uskok”

Wydarzenie historyczne, opowiedziane w niniejszym tekście, miało miejsce we wsi Nowogród, województwo Lublin. Mieszkał tam mój dziadzio, tj. Wiktor Lisowski pseudonim „Chadziaj”, z rodziną. Był on wielkim politykiem, a zarazem wielkim patriotą. Swoją konspiracyjną działalność rozpoczął od pierwszych dni II wojny światowej. Ja, tj. Irena Dybkowska, jako 10–letnia dziewczynka, po śmierci mojego ojca, zamieszkałam na stałe w domu rodzinnym wyżej wymienionego Lisowskiego. I już zimą 1944 roku przeżyłam chwilę grozy. Pomimo że mój dziadzio Lisowski nie wtajemniczał mnie w żadne sprawy polityczne, ale ja przypadkowo podejrzałam jak dziadzio Lisowski zakopuje broń palną, maszynową, w poddachu, przy stodole, od strony wschodniej. W kilka dni później, pod nieobecność dorosłych, zobaczyłam przez okno jadące sanie, zaprzęgnięte w dwa konie, wypełnione ludźmi w niemieckich mundurach. Ogromnie się przestraszyłam. Nie wiedziałam co robić. Czy uciekać, czy pozostać w domu. Nagle, w odległości kilkudziesięciu metrów od domu Lisowskiego, sanie zatrzymały się, i po kilku gestach i krótkiej rozmowie Niemców sanie zostały skierowane w kierunku Łęcznej i odjechały. Ale mój dziadzio Lisowski pseudonim „Chadziaj” swojej konspiracyjnej działalności nie zakończył po zakończeniu okupacji hitlerowskiej, czego dowodem jest fakt, że własnoręcznie, ze swoim synem Mieczysławem Lisowskim pseudonim „Żagiel”, sprowadził tarcicę potrzebną do budowy bunkra, wykopał ogromny dół w swojej stodole, i wspólnie ze swoim synem Mieczysławem, „Uskokiem” i jego ludźmi zbudował bunkier. Wówczas ja, tj. Irena Dybkowska, już jako większa dziewczynka, zostałam wtajemniczona. Otrzymałam zadanie doręczania żywności do bunkra. Kiedy „Uskok” był ranny w kolano, a później „Żelazny” był ranny w łopatkę, ja przynosiłam z Łęcznej środki opatrunkowe, lekarstwa, prałam i suszyłam bandaże elastyczne i zwykłe, a przede wszystkim, wykonując różne prace w gospodarstwie Lisowskiego, pełniłam rolę wartownika na zewnątrz i wokół stodoły, w której był zbudowany bunkier. Tak też było w owym krytycznym dniu majowym 1949 roku. Tuż po zachodzie słońca, zauważyłam, w przełęczy wąwozów, od strony łąk, przebiegające chyłkiem wojsko, z bronią długą, maszynową w ręku, gotową do oddania strzału. Natychmiast zawiadomiłam o tym „Uskoka” i „Żagla”, który w tym momencie przebywał w bunkrze. „Żagiel” natychmiast wyszedł z bunkra i udał się w kierunku południowym – przeciwnym do tego, z którego biegło wojsko. Natomiast „Uskok” pozostał w bunkrze. Dosłownie w kilka minut dom Lisowskiego został otoczony kilkoma kordonami wojska, z czego pierwszy otaczał podwórze, zaś ostatni teren o promieniu około 300 metrów. Żołnierze okopali się w odległości około 2,5 metra jeden od drugiego. Po kilku minutach podwórze i dom Lisowskiego zostały zajęte przez mundurowych i cywilnych oficerów wojska i Urzędu Bezpieczeństwa. Po krótkiej naradzie polecono mi otworzyć drzwi stodoły z obu stron. Następną czynnością było ustawienie nas, tj. mnie, Ireny Dybkowskiej, mojej babci, Katarzyny Lisowskiej, i mojej siostry, Heleny Dybkowskiej, obok siebie. Za naszymi plecami, w odległości około jednego metra, ustawiono trzech żołnierzy, z długą bronią, maszynową, wymierzoną w nasze plecy, i w takim szyku kazano nam chodzić trzykrotnie wokół zapola stodoły, w której był ukryty bunkier. Po iluś minutach, około godziny 23:00, każdą z nas wzięto osobno na pole, całkiem w innym kierunku, i tam poddano nas wstępnym przesłuchaniom. Mnie, tj. Irenie Dybkowskiej, mówiono, że w stodole jest ukryty bunkier, w którym przebywa „Uskok”. Przykładano mi lufę pistoletu do skroni i pod groźbą śmierci chciano uzyskać potwierdzenie tych informacji. Ale ja do końca nie potwierdziłam tych informacji i argumentów. I chyba żadna z nas nie potwierdziła, bo po naradzie, około godziny 24:00, przyprowadzono mnie do mieszkania i pokazano mi „Babinicza”, żołnierza Armii Krajowej, byłego mieszkańca wyżej wymienionego bunkra, aresztowanego przez Urząd Bezpieczeństwa w nieznanych dla mnie wówczas okolicznościach, siedzącego na krześle, boso, z rękami skutymi z przodu, nieludzko zbitego. Objętość nóg „Babinicza” była kilkakrotnie powiększona opuchlizną. Skóra na stopach, a szczególnie w okolicy pięt, była poprzecinana. Były ślady zaschłej krwi. Nóg tych nie zmieściłby on w żadnych butach. Widok ten wprowadził mnie w chwilowe oszołomienie, osłupienie. W tym momencie uświadomiłam sobie całą groźną sytuację. Uświadomiłam sobie, że na uratowanie życia „Uskoka” nie ma żadnych szans. Nastąpiła dość długa chwila milczenia. Tę chwilę milczenia przerwał „Babinicz”, który odezwał się do mnie tak, cytuję: „Irciu, co było, to już wszystko przepadło. Powiedz mi, czy jest Zdzicho?”. W tym momencie ja odruchowo przytaknęłam, że jest. Następnie „Babinicz” zapytał, cytuję: „A Mietek jest?”. Odpowiedziałam, że Mietka nie ma w domu, wyszedł i do tej pory nie wrócił. I na tych słowach zakończyła się moja konfrontacja z „Babiniczem”. W tym momencie skierowałam wzrok na twarze obecnych mundurowych i cywilnych funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Zauważyłam, że na tych twarzach pojawiła się ogromna radość. Zaczęli radośnie zacierać ręce i głośno wyrażać swoje życzenie, cytuję: „Och, żeby wziąć go żywcem. Zobaczyć ten mózg”. W chwilę później, po naradzie, dowódcy Urzędu Bezpieczeństwa polecili mi naparzyć herbaty. Spełniłam ich polecenie. Rozpaliłam ogień w kuchni i przygotowałam herbatę w szklance. Myślałam, że któryś z nich jest spragniony i będzie pił tę herbatę. Ale jeden z nich (jak dobrze pamiętam cywil) przybliżył tę herbatę do siebie i zaczął piłować ampułki zastrzyków, i zawartość tych ampułek wlewać do tej herbaty. Następnie zwrócił się do mnie, cytuję: „Tę herbatę zaniesiesz »Uskokowi«. Ale ostrzegam cię, nie próbuj mu dawać jakichkolwiek informacji. My będziemy z pistoletem przy twojej głowie. Jeśli powiesz jedno słowo ostrzeżenia, to ci łeb rozstrzelimy na miejscu”. W tej sytuacji nie miałam wyjścia. Wzięłam więc szklankę z herbatą, wzmocnioną zastrzykami, i o godzinie 1:00 w nocy poszłam do stodoły, w asyście dwóch oficerów Urzędu Bezpieczeństwa. Jeden z nich, po mojej prawej stronie, ukrył się za słupem stodoły. I tylko jego ręka wystawała, z pistoletem wymierzonym w moją skroń. Drugi stał po mojej lewej stronie, nie dalej jak pół metra ode mnie, trzymając pistolet wymierzony tuż przy mojej skroni. Moja rozmowa z „Uskokiem” była krótka. Zapukałam, jak zawsze. „Uskok” zapytał: „Kto jest?”. Odpowiedziałam: „To ja”. „Uskok” uchylił drzwi do bunkra, a ja powiedziałam: „Przyniosłam panu herbatę. Proszę wypić tę herbatę i położyć się spać”. „Uskok” mnie jeszcze zapytał: „Czy wojsko już odeszło?”. Na to pytanie nie udzieliłam mu odpowiedzi, aby nie uśpić jego czujności. Powiedziałam „dobranoc” i odeszłam. Po powrocie do mieszkania zauważyłam, że oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa byli uszczęśliwieni, że wszystko idzie po ich myśli. Ale nie wiedzieli o tym – i nawet im to do głowy nie przyszło – że ja nigdy nie nosiłam pożywienia czy napoju później niż do godziny 21:00. Poza tym atmosfera pomiędzy mną a „Uskokiem” była przyjazna, rodzinna, a ja inaczej nie zwracałam się do „Uskoka”, jak „wujo”, „wuju” i tak dalej. Natomiast tym razem było inaczej. Ja poszłam z herbatą o godzinie 1:00 w nocy i zwróciłam się przez „pan”. Rozmowa była krótka, zimna i urzędowa. Znając „Uskoka”, wiedziałam, że jest to człowiek bardzo mądry i bardzo inteligentny, i zrozumie sytuację i moją wizytę o godzinie 1:00 w nocy. Byłam niemal pewna, że on tej herbaty nie wypije. Tak też się stało. „Uskok”, choć nie był zorientowany o sytuacji w danej chwili, ale zrozumiał, że sytuacja jest niejasna i tej herbaty nie wypił. Oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa, usatysfakcjonowani takim biegiem sprawy, postanowili zachować bezwzględną ciszę nocną. Żeby przekazać dyrektywy dla żołnierzy leżących w okopach, wokół naszego domu i stodoły, oficer zdejmował buty i szedł boso, aby nie zmącić głębokiego snu „Uskoka”. Dalsze godziny nocne w gospodarstwie Lisowskiego upłynęły w bezwzględnej ciszy. Ale równo ze wschodem słońca, w dniu 21 maja 1949 roku, oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa postanowili przystąpić do akcji. Wzięli więc tzw. „dzioby”, przeznaczone do ręcznego wyrywania obornika, obsadzili je na długiej tyczce, i w ogromnym skupieniu, zachowując maksimum ciszy i ostrożności, oderwali zapolnicę, która stanowiła drzwi do bunkra. W tym momencie, kiedy wejście do bunkra zostało odsłonięte, z bunkra padły pierwsze strzały. W odpowiedzi ubowcy oddali kilka strzałów do wejścia do bunkra. Z bunkra zostały wyrzucone granaty zapalające. Kilkakrotnie stodoła zaczynała się palić, ale ubowcy szybko te pożary gasili. Oprócz tego, od chwili oderwania zapolnicy, tj. od godziny około 4:00 rano, do godziny 9:00, była prowadzona, w ostrej formie, dyskusja pomiędzy „Uskokiem” a oficerami Urzędu Bezpieczeństwa, którzy między innymi nakłaniali „Uskoka”, aby się poddał, to mu wszystko przebaczą. Dadzą mu wolność, pracę. Może być nawet ich doradcą i współpracownikiem i tak dalej. Natomiast „Uskok” pogardził wspaniałomyślnością oficerów Urzędu Bezpieczeństwa i kategorycznie odmówił im oddania się żywym w ich ręce. Powiedział, że gardzi wolnością opartą na fałszu, zbrodni i terroryzmie. Że gardzi wolnością „Targowicy” i nigdy nie będzie dla niej pracował. Trudno mi odtworzyć całą 5–godzinną dyskusję. Wreszcie, krótko przed godziną 9:00, ręce „Babinicza” skuto w kajdanki do tyłu, do kajdanek doczepiono łańcuch i na tym łańcuchu podprowadzono „Babinicza” do stodoły, zachowując odpowiednią ostrożność, tj. odpowiedni kąt w stosunku do wejścia do bunkra, tak, aby nie został trafiony przez „Uskoka”, i kazano mu, aby nakłonił „Uskoka” do poddania się i wyjścia z bunkra. „Babinicz” odezwał się do „Uskoka” tak, cytuję: „Zdzichu, poddaj się. Wyjdź. Nie masz szans. Co było, to wszystko przepadło”. Na to „Uskok” odpowiedział, cytuję: „Zygmunt, podejdź bliżej, to porozmawiamy”. Na tym zakończyła się dyskusja. W chwilę później, tj. około godziny 9:00, we wnętrzu bunkra rozległ się huk rozrywanego granatu. Od tego momentu we wnętrzu bunkra zapanowała cisza. Pomimo prowokacyjnych słów i nawoływań, ze strony oficerów Urzędu Bezpieczeństwa, w bunkrze panowała nadal cisza. Następnie oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa udali się na naradę. Po naradzie przystąpiono do wykopania głębokiego dołu, na zewnątrz stodoły, od strony zachodniej. Około godziny 11:00 założono w tym dole minę, a mnie kazano otworzyć wszystkie okna w domu, żeby nie wypadły szyby w czasie potężnego wybuchu miny. I tym sposobem, przy pomocy potężnej miny, bunkier „Uskoka” został zawalony. W chwilę po zawaleniu bunkra wojsko przystąpiło do przerzucania na drugą stronę dość dużej ilości niewymłóconego żyta, które osłaniało bunkier od strony dachu. Po przerzuceniu zboża wojsko zaczęło odkopywać zawalony wcześniej bunkier. Wreszcie, około godziny 13:00, wydobyto zwłoki oficera Armii Krajowej kapitana Zdzisława Brońskiego pseudonim „Uskok”. Oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa przyprowadzili mnie, abym potwierdziła, czy te zwłoki są „Uskoka”. Pomimo że te zwłoki były pozbawione głowy i obu dłoni, bez trudu rozpoznałam i stwierdziłam, że to są zwłoki kapitana „Uskoka”. Nawet były ubrane w sweter, który ja własnoręcznie zrobiłam na drutach, z owczej wełny, z owiec hodowanych w gospodarstwie Lisowskiego, z przeznaczeniem dla kapitana „Uskoka”. Bardzo przykry był to widok dla mnie. Leżały oto zwłoki człowieka silnego, zdrowego, w sile wieku, który przed kilkoma godzinami, zamiast optymistycznej, otrzymał szorstką, zimną i dwuznaczną ode mnie wiadomość, ale i ta mu wystarczyła, aby nie pozwolić wziąć się żywym, a jego mózg rozprysnął się po wewnętrznych ścianach i suficie bunkra. Następnie zwłoki kapitana „Uskoka” ułożono na nosze i umieszczono w karetce pogotowia, która wkrótce odjechała w kierunku Lublina. Zabrano również „Babinicza” i część wojska. Pozostała część wojska zaczęła wydobywać z bunkra broń palną i inne przedmioty należące do „Uskoka” i jego ludzi, i układać je na skrzyni ciężarowego samochodu. Wreszcie, około godziny 16:00, akcja została zakończona i wojsko oraz część funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa opuściło teren gospodarstwa Lisowskiego. Ale pewna grupa, około 20 funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, została i zamaskowała się w stodole Lisowskiego, oczekując na przyjście pozostałych żołnierzy Armii Krajowej. Pomimo zakazu oddalania się od domu, wydanego przez Urząd Bezpieczeństwa, moja siostra, Helena Dybkowska, wyszła z domu i już nie powróciła. Gdzie i kiedy została aresztowana przez Urząd Bezpieczeństwa, tego nie wiem. Ja natomiast uważałam, że łączą mnie bardzo silne więzy uczuciowe i rodzinne z moją babcią Katarzyną Lisowską, więc nie mogę odejść i zostawić ją samą w takiej chwili. Poza tym był żywy inwentarz, któremu trzeba było zadawać karmę, więc ja pozostałam w domu z babcią aż do dnia aresztowania nas przez Urząd Bezpieczeństwa, tj. dnia 28 maja 1949 roku. Na przestrzeni tych kilku dni pobytu ubowców w naszym domostwie, przy każdej sposobności ubowcy ci opluwali mnie, wyszydzali. Najdelikatniej mówiąc, nazywali mnie „kochanką »Uskoka«”. Toteż w przedostatnim dniu pobytu w naszym domu, dowodzący grupą ubowców, w randze porucznika, wezwał mnie do mieszkania Lisowskich na tzw. „przesłuchanie”. W pewnym momencie, aby utwierdzić oszczerstwa rzucone przeciwko mnie od strony moralnej, a przede wszystkim chodziło o to, aby rzucić cień na stronę moralną kapitana „Uskoka”, postanowił mnie zgwałcić. Byłam wówczas młodą, 16–letnią dziewczyną, niemającą żadnych stosunków seksualnych z mężczyznami. Byłam silna i zwinna, toteż bez większego trudu uwolniłam się spod przywalonego na mnie cielska zezwierzęciałego porucznika Urzędu Bezpieczeństwa. Wówczas rozjuszały zwierzak, w osobie porucznika Urzędu Bezpieczeństwa, zaczął mnie ganiać wokół stołu postawionego na środku pokoju. Zagroziłam mu wówczas, że będę krzyczeć. W tym momencie zwierzak ten, w ludzkim ciele, opanował swoje dzikie namiętności i podciągnął dolną część garderoby. Następnie nakazał mi wyjść i przyprowadzić babcię Lisowską na przesłuchanie. Następnego dnia, tj. 28 maja 1949 roku, w godzinach południowych, przyjechał samochód, i wówczas aresztowano mnie i moją babcię Katarzynę Lisowską. Ja, tj. Irena Dybkowska, i moja babcia, Katarzyna Lisowska, zostałyśmy umieszczone w piwnicy siedziby Urzędu Bezpieczeństwa, przy ulicy Szopena numer 18, w Lublinie. I tu poznałam panią Izabellę Kochanowską, męczenniczkę ubowskich przesłuchań. Pani Izabella Kochanowska była wzywana średnio dwa razy w tygodniu na przesłuchania, które trwały 48 i więcej godzin non stop. Pani Izabella Kochanowska, wracając ze śledztwa, była wpółprzytomna, słaniała się i opierała o ścianę, aby jakoś dojść do celi. Był to widok straszny, robiący ogromne wrażenie. Pani Izabella Kochanowska miała opuchnięte nogi nie do opisania. Obrzmiałe ręce, twarz. Do tego zamazane zaschniętą krwią, pochodzącą z krwotoków nosa, spieczone i popękane usta, aż do krwi. Po zamknięciu drzwi celi, my, tj. współmieszkanki tej celi, robiłyśmy co było w naszej mocy, aby usunąć ślady śledztwa i choć odrobinę ulżyć w cierpieniach pani Izabelli Kochanowskiej. Tego wszystkiego, co robił Urząd Bezpieczeństwa z niewinnymi ludźmi, to wprost nie da się opisać. W lipcu 1949 roku zostałam przewieziona do więzienia na Zamku w Lublinie, na oddział czwarty. W którymś kolejnym dniu udało mi się uzyskać pozwolenie oddziałowego na wyjście z celi, do sprzątania korytarza. Było to pierwsze i ostatnie sprzątanie korytarza przeze mnie. W pewnym momencie oddziałowy otworzył celę po przeciwnej stronie korytarza. Szybko i bezszelestnie znalazłam się za plecami oddziałowego i poza jego ramieniem zajrzałam do celi. Był to widok przerażający. W celi tej zobaczyłam gołe ściany i posadzkę. Żadnych przedmiotów, oprócz żelaznego łóżka, z siatką wyplecioną z płaskiej blachy, o szerokości około 3 centymetrów. Na tym łóżku nie było żadnej pościeli, ani żadnego siennika, a przy tym łóżku, na posadzce, stał obnażony i bosy „Babinicz”. Ubrany był jedynie w dość krótkie, powyżej kostek, spodnie. Oddziałowy szybkim ruchem wylał wiadro wody na posadzkę w celi, w kierunku nóg „Babinicza”, i rozkazującym głosem wydał mu polecenie, cytuję: „Za pięć minut ta woda ma być zebrana”. I energicznie zamknął drzwi celi „Babinicza”. O dalszych losach życia „Babinicza” nic nie wiem. Dowiedziałam się tylko, że kilka tygodni później został stracony w więzieniu na Zamku w Lublinie. Tym samym stał się kolejną ofiarą zbrodni ludobójstwa. Za to, że był patriotą. Za to, że kochał swoją ojczyznę i wartość jej postawił wyżej niż własne życie. Te i inne wypadki zrobiły ogromne wrażenie na mojej wówczas młodej i bardzo wrażliwej psychice. I zadecydowały o moim dalszym życiu, kształtowaniu charakteru i osobowości. A także i konsekwencje zemsty funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa ponoszę do dziś. Konsekwencje zemsty funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa ponoszą także do dziś mój mąż Marian Sobieszczański i moi synowie Andrzej Sobieszczański i Adam Sobieszczański. Dziś, zmęczona, sponiewierana, oszkalowana do granic wytrzymałości ludzkiej, jako pełnoprawna obywatelka Rzeczypospolitej Polskiej, żądam od władz tejże Rzeczypospolitej Polskiej rozliczenia zbrodniarzy ludobójstwa spod znaku Urzędu Bezpieczeństwa i ukarania ich z całą surowością prawa. Nie dla zemsty, nie dla odwetu, ale dla Historii, dla oddania Hołdu męczennikom i pomordowanym patriotom polskim. I wreszcie, dla tego, aby społeczeństwo, a przede wszystkim sami mordercy, uświadomili sobie, że takich zbrodni ludobójstwa w historii Polski powtórzyć nie wolno!!! Opracowała i podpisała Irena Dybkowska–Sobieszczańska. Lublin, dnia 6 stycznia 1990 roku.

Autor: Irena Dybkowska–Sobieszczańska