Opis aresztowania Hieronima Dekutowskiego i towarzyszy, będący fragmentem powieści „Na stracenie”

W szczere pole… Właśnie tak uknuto ten podstęp. Żeby wyprowadzić ich w szczere pole, samotnych, bez żołnierzy i jak najdalej od miejsca, gdzie mogliby znaleźć wsparcie i schronienie. Więc ktoś wskazał im drogę na Zachód. Ktoś bardzo zaufany. Niech stąd chyłkiem unoszą głowy, bo na ziemi, o którą walczyli, jest dla nich tylko tyle miejsca, co na mogiłę. I doręczył im fałszywe papiery. Podwójnie sfałszowane. Mieli przejść z nimi bezpiecznie przez sowiecką strefę okupacyjną. Do Berlina. Bóg jeden wiedział, ale nie powiedział, że wystawiło je N.K.W.D.. W nadgranicznym miasteczku miał ich oczekiwać, wysiedlony z rodziną ze Wschodu, znany im i zaufany, nauczyciel. Więc wyruszyli. Ale tam, dokąd szli, nie było żadnego przerzutu przez granicę. Był tylko kocioł. Enkawudowsko–ubowski kocioł. Kończyła się droga, wolność i wszystko… Tak opowiadał pułkownik. Na krótko przed wywleczeniem skazanych na śmierć, rozmawiał w cztery oczy z „Zaporą”. Oczekujący egzekucji, niepewny ucieczki major, wybrał go sobie za powiernika i jemu, historykowi Legionów, zdał sprawę z dramatycznych losów swojego oddziału. „Na cichociemnych w Audley End wybierali najlepszych” – mówił pułkownik. „I na majorze się nie zawiedli. Jednego nie przewidzieli. Że przyjdzie mu walczyć z bolszewią. Wówczas wszyscy mieli głowy zaprzątnięte Hitlerem i mało kto potrafił przewidzieć, że Stalin wprowadzi w Polsce tak bezwzględną okupację. »Zapora« … to był wspaniały żołnierz! Odwaga, bystrość umysłu i wielka świadomość narodowa. Powiedział mi niezwykłe zdanie: »Wie pan, pułkowniku… Nie potrafię zrozumieć, dlaczego byliśmy żołnierzami, broniąc ludności Zamojszczyzny przed deportacją do Rzeszy, a zostaliśmy bandytami, stwarzając zaporę przeciwko sowieckim wywózkom na Sybir«. Myślę, że dobrze to rozumiał, tylko nie mógł się z tym pogodzić. Kto go wydał enkawudzistom, kto zaopatrzył w dokumenty, warto by wiedzieć. Ale też mogę panów zapewnić, że major nie zabrał tej tajemnicy do grobu. Wątpię, czy wiedział, kto ich sypnął ostatnio. Pewnie, podobnie jak my, podejrzewał zbója. Ale czym jest ta zdrada, ze strachu przed śmiercią, w porównaniu z tamtym, potajemnie uknutym, mordem? Kim ten, broniący swego życia, nędzarz, w porównaniu z tamtą, zaprzedaną kanalią? Przecież ta swołocz doskonale zdawała sobie sprawę, komu daje ten fałszywy kontakt, jak bardzo zagrożonym ludziom, i co ich czeka na końcu drogi. I nie ze strachu to zrobił, nie w obronie życia, ale dla kariery. Dla kariery w obcej służbie. Mówił mi major: »Pułkowniku, pan ułaskawiony, pan przeżyjesz. I pan, między innymi, będziesz go sądził. I ja proszę, bardzo proszę … zróbcie mu, wzorem bolszewików, potajemny proces. Cichy, bez rozgłosu, żeby świat nie wiedział, jakich Polska miała zdrajców«”. Tak, takich zdrajców… Więc wyruszyli do tego miasteczka. Trzy dni drogi, sami oficerowie, bez żołnierzy, przypadkowymi pociągami, po stacjach pełnych wojska, Urzędu Bezpieczeństwa i enkawudystów. I aż nie do wiary, iż nie wydało im się podejrzane, że nikt ich nie zaczepił. Zdążali do tego punktu ocalenia, a ubowcy mieli nadzieję, że po drodze ktoś jeszcze do nich dołączy. Trzeciego dnia, pod wieczór, odnaleźli willę. Wszystko było w porządku, tylko gospodarz jakby nadto zdenerwowany. Ale zlekceważyli to. Przygotował im nocleg na dole, w hallu, a żonę i dzieci wysłał spać na górę. „Jego nie sądźcie” – mówił „Zapora” pułkownikowi. „To nie był zdrajca, jego sterroryzowano. Winiłbym go, gdyby był sam. Za tchórzostwo. Ale miał rodzinę. I to, co zrobił, zrobił tylko dla niej. Walczyłem o Polskę bezpiecznych rodzin, rozumiem, co to ojcowska miłość, i niech dzieci nie wiedzą, że ojciec spodlił się dla nich. Bardzo proszę, żadnych sądów nad nauczycielem”. I musiały to być wiernie powtórzone słowa, gdyż słuchający ich przy stoliku ksiądz, spowiednik majora „Zapory”, przygryzał wargi, jakby obawiając się, że złamie tajemnicę spowiedzi, i w milczeniu kiwał głową. Więc ta willa–zasadzka… Na dole, w hallu, został też z nimi przewodnik… Figurkarz. Tak ich nazywano, bo przeprawiali przez granicę co ważniejsze osobistości. Nikt z nich go nie znał, poza nauczycielem. Za to on znał hasło, podane jeszcze przez tego, co też i ten kontakt… Więc naprawdę wszystko było w porządku. I major naprawdę nie powinien nic sobie wyrzucać. Dyskretnie, żeby nie urazić gospodarza, kazał chłopcom przejrzeć strych i piwnice, czy ktoś się tam nie zasadził. Nie było nikogo. Nie pozwolił też zmęczonym podróżą wypić więcej niż po jednym łyku samogonu. Przejrzeli mapę, ustalili z figurkarzem marszrutę i położyli się spać. Niewiele zostało im czasu na odpoczynek. Granicę mieli przejść około 2:00 nad ranem. Wystawili na noc wartownika. I to był jego jedyny błąd. „Powinienem był wystawić dwóch” – mówił. „Albo i trzech. Zginęlibyśmy z honorem, bo innego wyjścia stamtąd nie było”. W środku nocy figurkarz przywołał wartownika, pod jakimś pretekstem, a ten, w zaufaniu, wszedł do przedsionka. Nie zdążył nawet ust otworzyć. Nie wiadomo skąd, wyskoczyło jeszcze dwóch. Musieli siedzieć od dawna w jakimś zakamarku. W parę chwil później posypały się szyby i we wszystkich oknach zabłysły lufy automatów. W hallu zrobiło się jasno od wystrzelonych na zewnątrz rac, rozległy się wrzaski ubowców, ktoś puścił, z pepeszy, serię po ścianie. To był koniec ich drogi. Nikt nie zdążył nawet sięgnąć po broń. I tego major „Zapora” nie potrafił sobie wybaczyć.

Autor: Janusz Krasiński