Więźniowie wiedzieli, co taka wizyta znaczy. Ci, którzy mieli karę śmierci, a w niektórych celach siedziało takich po kilku lub kilkunastu, drżeli z nerwów, czyja dziś kolej. „Kowalski, Jan Kowalski. Zabierajcie swoje rzeczy i chodźcie” – wołał jeden ze strażników. Nie mówił dokąd i po co, ale wywołany wiedział. Drżącymi rękoma zawijał więzienny ręcznik, szczoteczkę do zębów, torebkę z proszkami. Żywności, nawet jeżeli mu tam coś z paczki zostało, nie brał, bo i po co? Zresztą na głodnego lepiej się umiera. I szedł. Wywołanego, z tobołkiem w ręku, wprowadzano do małej celi, w suterenie zachodniego skrzydła głównego gmachu, zwanego potocznie „ogólniakiem”. Stąd, około północy, co najmniej trzech strażników prowadziło delikwenta do starej kotłowni, blisko, w południowo–zachodniej części podwórka więziennego. Trzymany pod rękę przez dwóch strażników, wchodził do środka. Kiedy przekroczył próg – strzał w tył głowy, w potylicę. Na ogół jeden wystarczał. Ci, co zabijali, mieli wprawę. Nie chybiali. Przed świtaniem, „Ślepy Oleś”, krytym konnym furgonem, jak na śmieci, wywoził trupa. Tu szeptana informacja była dwojaka: jedni mówili, że gdzieś na Służewiec, a inni, że na Okęcie. Czy tu, czy tu, grzebano jednakowo. Równano grób z ziemią, żeby śladu nie było. Opis egzekucji podaję taki, jak o tym mówili więźniowie. Skąd wiedzieli, nie wiem. Umieli jednak, w sobie tylko wiadomy sposób, zdobywać informacje. I na ogół wierne. Jeżeli opisany przeze mnie sposób egzekucji przebiegał inaczej, czekam na sprostowanie. Oczywiście ofiary nie wstaną z bezimiennych mogił i nie dadzą świadectwa prawdzie, ale na pewno żyją jeszcze ich oprawcy, przynajmniej niektórzy. Niech się odezwą. Niech się nie boją. Minęło od tamtych czasów trzydzieści lat – pełne przedawnienie. Niech napiszą. Chętnie sprostuję, gdyż chciałbym, żeby nasza najnowsza historia była jak najprawdziwsza.
Autor: Stanisław Krupa