Opis karceru w więzieniu przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie

W końcu korytarza celka o wymiarach metr na metr, tak, żeby delikwent nie mógł się położyć. Bez okna. Zastępował je maleńki otwór wentylacyjny – w lecie zamykany, zimą otwierany. Powierzchnia ścian i podłogi bardzo szorstka, wykładana gruboziarnistym, ostrym żwirem. A siedziało się nago i boso. Jeszcze jeden ciekawy pomysł konstrukcyjny. Podłoga w karcerze była o kilka centymetrów niżej niż próg i podłoga korytarza. To ze względów higienicznych. Więźnia zamykano i niewiele się nim interesowano. Teoretycznie, za tzw. własną potrzebą, wyprowadzano go wtedy, kiedy zażądał. W praktyce było różnie. Strażnik nie słyszał walenia we drzwi, bądź nie miał akurat czasu, a mógł go nie mieć i bardzo długo, szczególnie w nocy. Więzień zaś nie wiedział, kiedy jest dzień, a kiedy noc. W karcerze, na okrągło, 24 godziny na dobę, panował jednakowy półmrok. Stukał więc we drzwi, stukał i w końcu siusiał, a nawet załatwiał grubszą potrzebę, tam, gdzie stał, pod siebie. Karceru nie czyszczono. Skoroś taki świntuch, to stój w tym, co nalałeś. Gwoli prawdy trzeba przyznać, że pensjonariuszowi karceru dawano jeść tak samo, jak innym więźniom. Czy był on w stanie jeść, to już inne zagadnienie. I tak dzień po dniu, noc po nocy. Od czasu do czasu, w uchylonych drzwiach, zjawiał się oficer śledczy. „No co, namyśliłeś się? Będziesz mówił prawdę? Że co, że już powiedziałeś, że nie masz nic więcej do powiedzenia? No to myśl dalej”. Po jakimś czasie, różnym u różnych ludzi, człowiek zaczyna dostawać przewidzeń i omamów, żyje jak w malignie. Niejeden nie wytrzymuje i przyznaje się do tego, co mu wmawiano, podpisuje, co mu dają do podpisania. Co później będzie, jaki dostanie wyrok – nieważne, byle skończył się ten koszmar.

Autor: Stanisław Krupa