Powszedni dzień w Tarnobrzegu, kościół ojców Dominikanów. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus… Prawda jest jedna. Prawda jest nasza. Bronimy jej. Walczymy o nią. Po czterdziestu latach mogliśmy powiedzieć prawdę o »Zaporze«. Po czterdziestu latach przywróciliśmy cześć bohaterowi…”. Tak, nie zmieniło się nic. Te same słowa, niemal ta sama scenografia – chociaż już z tablicą ku pamięci Hieronima Dekutowskiego „Zapory”. Wierni go czczą. Wierni żegnają się znakiem krzyża i proszą Boga o sprawiedliwość. „Zapora” to ofiara stalinizmu. Módlmy się więc, błagajmy Boga o przebaczenie dla innych i naprawiajmy krzywdy historii. To nasz obowiązek. To nasz dług wobec poległych. To nasz honor… „Wierzę w tego samego Boga, ale, proszę pana, przecież ten »Zapora« w naszej wsi naprawdę mordował” – ponownie słyszę w Moniakach. „On do nas strzelał” – dodają w Woli Gałęzowskiej. „Jego oddział napadł na moją wieś, Bęczyn. Do naszego domu wkroczyło trzech uzbrojonych, pijanych mężczyzn. Jeden z nich dopadł do mojego łóżka i zdarł ze mnie koc. Miałam wtedy chyba 14 lat, a może mniej, dokładnie nie pamiętam daty, ale na pewno wiem, że był to rok 1946 (urodzona jestem 12 marca 1931 roku). Chciał mnie gwałcić. Matka odciągnęła go (nie wiem skąd w niej było tyle siły, bo raczej była wątłą kobietą) i zaproponowała siebie. Był tak rozjuszony, że na moich oczach, i pozostałych dwóch kolegów, gwałcił moją matkę. Wiem na pewno, że był to Beniek Surdacki. Piszę »Beniek«, bo tak nazywano go u »Zapory«… Chcę jeszcze dodać, że z mojej rodziny zginęli w tym okresie: Michał Smętek, Antoni Smętek, a Jan Smętek, ze wsi Moniaki, był ranny i torturowany przez bandę »Zapory«” – pisze Julianna Kałużka, dziś mieszkanka Łodzi. „Coś pan, nie można wierzyć w takie banialuki. »Zapora« tylko się bronił, on nikogo nie zabijał” – prostują przed kościołem. „Niech pan zresztą to przeczyta” – wręczają po chwili „Informator Regionu Środkowo–Wschodniego »Solidarności«”, numer 177, w którym anonimowy „W.B.” relacjonuje: „Przyjechało ich do Tarnobrzega ponad setkę. Z Lublina, Chodla, z Bełżyc, a także z Gdańska i z Warszawy, gdzie tam kogo los rzucił. Posiwieli, pogarbili się, pomarszczyli, długo ustawiali się w dwuszereg, pod siąpiącym z ołowianego nieba kapuśniaczkiem, ale potem jakby ich odmłodziło, gdy wmaszerowali do wypełnionego po brzegi kościoła i zameldowali biskupowi Frankowskiemu, że oto oni, żołnierze »Zapory«, gotowi są do mszy za swego dowódcę. Po raz pierwszy, po czterdziestu z górą latach, uznawano publicznie ich zasługi w walce o Niepodległą i czczono pamięć poległych. Zapowiedzianą na 12 marca, uroczystość odsłonięcia, w kościele ojców Dominikanów w Tarnobrzegu, tablicy pamiątkowej ku czci Hieronima Dekutowskiego »Zapory« i straconych, wraz z nim, żołnierzy, poprzedził istny ogień zaporowy oficjalnej propagandy. »Nowiny Rzeszowskie«, »Kurier Lubelski«, »Żołnierz Wolności« i »Trybuna Ludu« zamieściły sążniste teksty o tym, jakim zbrodniarzem był ów »Zapora«. A że przez czterdzieści lat nie było o nim oficjalnie ani słowa, większość czytelników dopiero z tych tekstów dowiedziała się, że w ogóle istniał. Smutne to było i śmieszne zarazem. Śmieszne, bo choć teksty te podpisane były przez różnych autorów, to brzmiały tak jednakowo, tak powtarzały się te same zdania i zwroty, że aż chciałoby się zapytać, kto od kogo zrzynał. A smutne, bo czy tak groźne są kości ludzkie, gnijące od czterdziestu lat gdzieś w wapiennym dole, żeby wytaczać przeciw nim najcięższe propagandowe armaty? Kalanie pamięci zmarłych, którzy bronić się nie mogą, jako żywo przypomina zajęcie cmentarnej hieny. »Chrześcijańskim obowiązkiem jest grzebanie, w ziemi poświęconej, ciał zmarłych« – powiedział, w trakcie uroczystości, jeden z mówców, żołnierz »Zapory«. »Zmarłemu należy się wiązanka kwiatów i krzyż na mogile, na miarę ziemskich zasług mowa pogrzebowa, żołnierzowi poległemu – honorowa salwa«. »Zapora« i jego towarzysze mieli worki z papieru zamiast trumien, dół z wapnem za mogiłę i jadowitą ślinę propagandystów. Więc należy im się symboliczna tablica w kościele, pod którą najbliżsi i przyjaciele będą mogli złożyć kwiaty i zapalić świeczkę…”. „I co pan na to?”. „Czytałem te wszystkie artykuły. Była w nich mowa o tych samych faktach, o tym, gdzie »Zapora« zabijał, jak więc mogły się od siebie różnić? Wymowa faktów jest zawsze jednoznaczna”. „Jakich faktów? Panie, to wszystko zostało zmyślone, po to tylko, by oczernić, zniesławić »Zaporę«. Myśli pan, że Kościół stałby po stronie »papierowego« bohatera? »Zapora« takim nie był, taka jest prawda…”. Prawda ma różne oblicza? Nie liczy się z realiami? I czy patronat Kościoła gwarantuje „prawdziwość prawdy”? Przed ponownym wyjazdem do Tarnobrzega, otrzymałem list od Związku Byłych Żołnierzy Zawodowych w Gdańsku, którego prezesem jest pułkownik w stanie spoczynku, Romuald Kędzierski. „Jako żołnierze – uczestnicy walki o wyzwolenie społeczno–narodowe, w latach okupacji i okresie powojennym, jesteśmy za sprawiedliwością społeczną oraz pełną podmiotowością narodu i jednostki ludzkiej” – pisał. „Jesteśmy za pełnym wykorzenieniem, z praktyki naszego życia państwowego, stalinizmu, pod każdą jego postacią. Jesteśmy za naprawieniem wszystkich krzywd, jakie wyrządzono w latach powojennych setkom polskich patriotów, w tym byłym żołnierzom Armii Krajowej. Jesteśmy za ujawnieniem wszystkich spraw, jakie były przemilczane lub zafałszowane, w powojennej historii Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Jednocześnie, nie zgadzamy się i protestujemy przeciwko tendencyjnym faktom wypaczania prawdy historycznej, lub też jej nowego fałszowania, z pozycji jawnych wrogów Polski Ludowej, jak i wybielania tego, co jest zbrukane niewinną krwią Polaków, czego przykładem były krwawe i bandyckie wyczyny oddziału »Zapory«, w latach 1945–1947, pod dowództwem Dekutowskiego. Pomimo początkowych zasług bojowych, w latach wojny, późniejsze haniebne postępowanie i zwykły bandytyzm »Zapory«, w powojennych latach, przekreślają jego wszelkie pozytywne osiągnięcia. Domagamy się szerszego i obiektywnego wyświetlenia wyżej wspomnianego zdarzenia, jak i podobnych przykładów, w środkach masowego przekazu, prasie lokalnej, radiu i telewizji…”. W odpowiedzi „Januszowi”. Nie, nie ten list sprowokował mnie do powrotu do tematu. Nie był on zresztą w swej wymowie odosobniony, gdyż podobnych w treści protestów napłynęło do redakcji więcej. W korespondencji, jaka trafiła na moje biurko, był jednak też list, którego nie można przemilczeć, a którego autor ma skrajnie odmienne poglądy. Dla niego – Czesława Harczuka, „Janusza”, z Warszawy, byłego oficera wywiadu Inspektoratu Zamość–Południe – jestem nieuczciwy i nierzetelny. Wszystko wymyśliłem i zohydziłem. „Janusz”, mimo to, wierzy w dziennikarską powinność i liczy na zamieszczenie jego sprostowania. „Po pierwsze, Wilhelm Szczepankiewicz miał pseudonim »Drugak«, a nie »Długak«, i była to znana postać na terenie byłego powiatu Tomaszów Lubelski, i nigdy nie był Komendantem Okręgu. Nigdy też nie wypowiedział słów, że »broń jeszcze będzie potrzebna«. Po drugie, »Zapora«, w dniu 8 sierpnia 1944 roku, jako zdyscyplinowany żołnierz, wykonał rozkaz Rządu Londyńskiego, rozwiązał oddział, złożył broń, a nawet złożył broń osobistą typu NF, tzw. »czternastkę«, i automat typu Bergman. Nie mógł jednak wrócić do domu rodzinnego, ze względu na strefę frontową. Chciał przeczekać na swoich kwaterach, lecz tam wcześniej już byli jego tropiciele z N.K.W.D.. Ścigany i tropiony był »Zapora«, gorzej tropiono jego 100 ludzi, którzy, bez środków do życia, tułali się po powiatach Zamość, Biłgoraj i Hrubieszów. Wybrał więc – bo do tego zmuszało go N.K.W.D. – zejście do podziemia i podjęcie walki bratobójczej. Po trzecie, nieprawdą jest, że napadł i zlikwidował dwie jednostki radzieckie, a prawdą jest, że jednostki N.K.W.D. tropiły go i same wpadły w pułapkę. »Zapora« był na swojej kochanej ziemi, Polsce, a nie Rosji. Była to samoobrona, a nie mordowanie niewinnych żołnierzy radzieckich”. „Janusz” wierzy zatem, że uzupełnię swój pierwszy reportaż i na podstawie nowych danych społeczeństwo wyda sąd, „czy »Zapora« to zbrodniarz i renegat, a może – to świetlana postać, perła żołnierzy Armii Krajowej, który, broniąc przed śmiercią innych, i poniewierką, wybrał samoobronę? A może lepiej, że wybrał samoobronę, aniżeli miałby być dzisiaj rehabilitowany jako ofiara błędów i wypaczeń? …”. „»Zapora« miałby być rehabilitowany? Pan żartuje chyba” – mówią w Woli Gałęzowskiej. „Pamiętacie go? Czy to był dobry żołnierz?”. „W każdym domu pan usłyszy, że to był bandyta, a nie żołnierz”. „Napadł na naszą wieś, w nocy z 5 na 6 kwietnia 1946 roku. Zabili wtedy Ignaca Gadzałę z Polskiego Stronnictwa Ludowego, Adama Grabszyńskiego i Józefa Rubaja – milicjantów, oraz Wojciecha Szaconia – członka Polskiej Partii Robotniczej”. „9 kwietnia zorganizowaliśmy pogrzeb zabitych. W drodze na cmentarz kondukt żałobny został ostrzelany przez bandę…”. „Pamiętamy dobrze – strzelał wtedy Jan Tarnawski. Niech pan powie, czy to można wybaczyć? Czy można kogoś zrehabilitować za to, że zabijał innych?”. „Janusz” myśli inaczej. Według niego „Zapora” nie zabijał, tylko się bronił. Złożył broń, ale musiał z powrotem wziąć ją do ręki, gdyż N.K.W.D. było bezlitosne. 19 stycznia 1945 roku dowódca Armii Krajowej, generał Leopold Okulicki, zwolnił żołnierzy z przysięgi i rozwiązał szeregi Armii Krajowej, ale walka musiała toczyć się dalej. Dlaczego? „Białą plamę”, razem z „Januszem”, chce wypełnić Józef Wolski, publikujący na łamach „Orientacji na prawo” – powielaczowego pisemka „warszawskiego oddziału liberalno–demokratycznej partii »Niepodległość«”, które można kupić na dziedzińcu warszawskiego uniwersytetu. Pisze on: „Członkowie Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich, Narodowych Sił Zbrojnych i innych organizacji, którzy, w 1945 roku, podjęli czynną walkę z wrogiem, przede wszystkim pozostali wierni ideałom, w jakich ich wychowano. Będąc w szeregach Armii Podziemnej, prowadzili walkę z najeźdźcą. Praktycznie więc ich sytuacja się nie zmieniła. Jednego agresora zastąpił drugi. Dla dużej części akowców oznaczało to konieczność dalszego oporu, bez względu na rozkaz, rozwiązujący ich macierzystą organizację. Motywy, którymi się kierowali, pozostając w podziemiu, były bardzo jasne. Polska, po wyparciu hitlerowców, przeszła pod okupację sowiecką, a to oznaczało przymus kontynuowania walki. Nikt nie mógł bowiem ich zwolnić z obowiązku czynnego przeciwstawienia się obcej władzy, odbierającej suwerenność ich krajowi… Żołnierze polskiego podziemia nie byli szaleńcami, bez sensu broniącymi »Polskich Termopil«. Za bardzo trudną decyzją o dalszym prowadzeniu walki stało święte prawo obrony przed agresorem, a ponieważ miejscowi poplecznicy sowieccy byli władzą siłą narzuconą Polsce, przez obce, wrogie mocarstwo, obowiązkiem żołnierzy podziemia była wytrwała walka z nimi. Podejmując obronę, mieli nadzieję, że polskie społeczeństwo i zachodni alianci wspomogą ich wysiłki. Niestety – z biegiem czasu okazało się, że ludzie nie mają już sił do prowadzenia dalszej wojny, a dotychczasowi sojusznicy nie mieli zamiaru obalać jałtańskiego podziału Europy…”. A że zabijali? Szczytną ideą można usprawiedliwić wszystko. Józef Wolski zauważa, że „nie można oczywiście pominąć, nieuchronnej, w warunkach ciągłej, wieloletniej partyzantki, demoralizacji części tych ludzi, jednak należy raczej podnieść zasługi tych, którzy, wierni swym ideałom, nie uznając prosowieckiego reżimu, toczyli przeciw niemu nieugiętą walkę”. „Czy z tego samego założenia wychodzi teraz Kościół?” – oburzeni są w Moniakach. „Czy Bóg usprawiedliwia jakiekolwiek zabójstwo?” – reakcja w Woli Gałęzowskiej jest podobna. Zgoda, niech przemawiają fakty. Dziś łatwo można usprawiedliwiać jednych i oskarżać drugich, a katów przemieniać w ofiary. Minęło wszakże kilkadziesiąt lat. Jaki więc naprawdę był „Zapora”? Jędrzej Tucholski, autor monografii „cichociemnych”, napisał tak: „Sam fakt przynależności kogokolwiek do zasłużonej formacji, nie może z góry zakładać gloryfikacji wszystkich jego czynów, popełnionych gdziekolwiek i kiedykolwiek”. Z tym właśnie założeniem raz jeszcze wracam do historii. Wyciągnięte z archiwów. Przypomnijmy, za „Informatorem »Solidarności«”: podporucznik Hieronim Dekutowski „Zapora” był Kawalerem Krzyża Virtuti Militari. Żołnierz Września. Następnie – „cichociemny”. Skakał z 16 na 17 września 1943 roku. Szef Kedywu Inspektoratu Lublin–Puławy. Po wyzwoleniu kraju nie ujawnił się. „Walczył, bo zmusiła go do tego rzeczywistość” – pisze „Janusz”. Aresztowany 16 września 1947 roku, podczas nielegalnego przekraczania granicy na Nysie. Skazany na karę śmierci… „Po czterdziestu latach przywróciliśmy cześć bohaterowi” – w kościele ojców Dominikanów obowiązuje tylko ta racja. Pożółkłe dokumenty owo bohaterstwo poddają w wątpliwość. Walczył, bo musiał? Jest rok 1944. Sierpień. Stefan Jasiński, „Nurt”, Inspektor Inspektoratu Lubelskiego Armii Krajowej, wydaje polecenie dowódcy oddziałów partyzanckich Ósmego Pułku Piechoty Legionów Armii Krajowej, Konradowi Schmedingowi, „Młotowi”, aby nawiązał łączność z dowódcami plutonów, w celu zapoznania ich z aktualną sytuacją polityczną i udzielenia instrukcji dotyczących dalszej działalności konspiracyjnej. „Zapora” otrzymuje konkretne zadanie: „Trzeba pogłębić konspirację i chronić siebie, oraz podległych ludzi, przed dekonspiracją i mogącymi stąd wynikać represjami. Należy używać broni przeciw tym, którzy chcą aresztować, odbijać aresztowanych, zarówno z aresztów, czy więzień, jak również w czasie ich transportowania. Bezwzględnie zakazuje się członkom Armii Krajowej wstępowania do Ludowego Wojska Polskiego”. Są już pierwsze ofiary. W maju 1945 roku Franciszek Żak–Żaczkowski, „Wir”, „Ignacy”, „Rug”, Komendant Okręgu Lubelskiego Armii Krajowej, apeluje o zaniechanie dalszej działalności konspiracyjnej i złożenie broni oraz amunicji. W żadnym wypadku! Apel spotyka się z natychmiastowym sprzeciwem „terenu”. W 28 numerze konspiracyjnego pisma „Reduta” pojawia się rozkaz numer 1, podpisany przez dowódcę Terenowych Oddziałów Samoobrony, Józefa Stopę. Potępia apel Żaka–Żaczkowskiego i zarzuca mu prowokację oraz „współpracę z Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego”. Członkom Armii Krajowej poleca wykonywanie rozkazów swoich bezpośrednich przełożonych. Niewykonanie równa się wykroczeniu przeciw subordynacji wojskowej i będzie karane według prawa wojennego. 13 lipca tego samego roku Roman Jezior „Jung”, Inspektor Inspektoratu Lubelskiego Armii Krajowej, zaleca, aby „pod żadnym pozorem nie wychodzić z podziemia, ani oddawać uzbrojenia. Można jedynie urlopować spalonych oficerów i szeregowych, celem wyjazdu na Zachód, z tym, że winni oni wrócić na swój teren w razie zaistnienia potrzeby”. Ofiar wciąż przybywa. Niektórzy ujawniają się. Tak jest między innymi z Jerzym Szarskim „Jagodą”, Romanem Sochalem „Jurandem”, Bolesławem Świątkiem „Jerzym” – dowódcami kompanii, czy Stanisławem Wnukiem „Opalem” – szefem sztabu u „Zapory”. 18 lutego 1947 roku, z listem „Zapory”, do placówki Urzędu Bezpieczeństwa w Bełżycach zgłasza się „Opal”. „Zapora” chce rozmawiać o warunkach wyjścia z konspiracji. Czy kryje się tam jakiś podstęp? Na spotkaniu dowództwa oddziału z przedstawicielami władzy zapada decyzja o rozbrojeniu i rozwiązaniu oddziałów. 23 lutego, „Zapora” pisze do szefa Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego: „Ramowy termin dla ujawnienia wszystkich grup: początek 28 lutego, koniec 3 marca. Stwierdzam, że, uprawiający w dalszym ciągu działalność podziemia, ludzie moich pododdziałów, względnie niechcący korzystać z akcji ujawniania – czynią to bez łączności ze mną i na ich własną odpowiedzialność wobec prawa”. Niestety, ustalony termin mija. „Zapora”, jak walczył, tak walczy nadal. W marcu, na mocy amnestii, zwolnione zostaje z więzienia kierownictwo Okręgu i Inspektoratu Lubelskiego „Wolności i Niezawisłości”. „Długak” – były Komendant Okręgu Lubelskiego „Wolności i Niezawisłości” (tak sam siebie tytułuje w różnych raportach, panie „Januszu”!) – przeprowadza rozmowy z kierownictwami „Wolności i Niezawisłości” różnych szczebli. „Nie można zdawać broni, bo będzie jeszcze potrzebna” – podkreśla. „Jest amnestia, chodzi więc o upozorowanie ujawnienia się tylko swoim podpisem. Po pierwsze, szkielet organizacji »Wolność i Niezawisłość« został z więzienia zwolniony i będzie mógł nadal kontynuować pracę konspiracyjną. Po drugie zaś, w konspiracji należy trwać do rozpoczęcia działań wojennych państw anglosaskich ze Związkiem Radzieckim. Podjęta na nowo praca konspiracyjna pójdzie na inne tory i będzie miała innych charakter niż dotychczas”. Praktycznie nie ma dnia bez zabójstwa. Wiadomo, jak działać. Instrukcja dla Leona, Leontyny, Lidii, O.P.L. i Lusi II zobowiązuje: „Zaniechać masowej likwidacji przeciwników politycznych. Przyjąć zasadę, że nie prześladujemy nikogo za przekonania polityczne, a tępimy jedynie jednostki nas prześladujące, względnie przyczyniające się do prześladowania. Likwidację można i należy prowadzić na osobie szczególnie szkodliwej (konfident, denuncjator, podżegacz do walk partyjnych i bratobójczych). Unikać zasady, że legitymacja Polskiej Partii Robotniczej upoważnia do zlikwidowania osobnika. Należy uprzednio zbadać sprawę, zebrać materiał obciążający i dopiero przeprowadzić likwidację. Pojedynczy funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, jak znajdą się w terenie, winni ginąć bez śladu. Celem osiągnięcia tego, zwalczać wśród ludzi, biorących udział w akcji, gadulstwo”. Zabitych są już nie dziesiątki, ale setki. Nie, nie tylko żołnierzy i milicjantów. „Zapora” wymierza „sprawiedliwość” po swojemu. 26 stycznia 1946 roku ostrzeliwuje pociąg na stacji Sadurki. Ranny zostaje konduktor, Michał Simczuk. 19 czerwca zostaje zastrzelony Mieczysław Skraiński z Bełżyc. Do kieszeni włożono mu kartkę: „Za współpracę z organami Bezpieczeństwa Publicznego”. W trzy dni później, w Ludmiłówce pod Kraśnikiem, „Zapora” rozprawia się z małżeństwem Wojtaszków. Dlaczego? Bo ich syn służy w Urzędzie Bezpieczeństwa. 29 czerwca, na stacji Szostarka, zostaje zastrzelony Władysław Pogorzałek – komendant ochrony kolei, oraz Henryk Wisiel – 15–letni syn kierownika miejscowej spółdzielni rolniczo–handlowej. 5 sierpnia, kule żołnierzy „Zapory” sięgają Karola Włodarczyka oraz Jana Chrzanowskiego, farmaceutę z Wysokich. 17 września, w Kazimierzu, giną: Bronisława Kowalik – żona funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej, oraz Bolesław Kupisz i Józef Pisuła – robotnicy kamieniołomów. 7 października „Zapora” rozprawia się z dziewięcioma jeńcami niemieckimi, którzy zostali kierowani do Kłodnicy Dolnej, z obozu pracy w Popkowicach. 6 listopada, w Zwierzyńcu, giną: Wacław Cygan – bo jest członkiem Polskiej Partii Robotniczej, i Czesław Danilewicz – co prawda rolnik, ale „zwolennik władzy ludowej”. 11 listopada, „za popieranie władzy ludowej”, zostaje zabita Jadwiga Poniewozik z Motycza. 29 listopada ginie Stanisław Śliz z Zaraszowa – „sprzedawca najlepszych Polaków w ręce żydowskie i złodziej”. 23 stycznia 1947 roku w kałuży krwi leży Andrzej Tomczyk, wójt z Wojciechowa. W rękę ktoś włożył mu korkowiec i kartkę „Zabity za szpiegostwo”… „Zapora” zwleka. Wcale nie myśli o ujawnieniu się. Tłumaczy to Stanisław Łukasik „Ryś”: „Ujawnić się mogą tylko tacy ludzie, którzy chcą tego koniecznie. Tych nie będziemy wstrzymywać, bo później mogliby zdradzić. Oddziałów dużych nie będzie, tylko małe. Po kilku ludzi, po dwie, trzy placówki w każdej wsi. Doszliśmy do przekonania, że gdybyśmy odeszli z terenu, to za dwa miesiące chłopi wszyscy poszliby za rządem, a za pół roku, gdyby zaszła potrzeba, to ani ja, ani »Zapora«, nie moglibyśmy wrócić na teren, bo chłopi wydaliby nas w ręce Urzędu Bezpieczeństwa. Dlatego od terenu nie możemy się oderwać, bo stracilibyśmy teren na zawsze”. „»Zapora« to świetlana postać, perła żołnierzy Armii Krajowej.” – uważa „Janusz”. „Chce pan dowiedzieć się sporo o »Zaporze«? Proszę więc przyjechać, mam naprawdę interesujące dokumenty” – usłyszałem przez telefon. Pułkownik rezerwy, Hubert Kępski, mieszka w Lublinie. Czy Bóg mi to wybaczy? „Ja … żyłem jego życiem” – mówi Kępski. Za oknem hotelowego pokoju toczy się normalne, współczesne życie, lecz ten czas nas teraz nie dotyczy. To proste – wystarczy zamknąć oczy i wyobrazić siebie w tamtych realiach, w środku tej opowieści, co chwila zawieszanej – gdy głos zatyka w gardle. Jest rok 1945. Hubert Kępski, mieszkaniec Chruślanek Mazanowskich, ma osiemnaście lat. Kępski – to znane nazwisko we wsi. Marcin Kępski – ojciec, jest sekretarzem Polskiej Partii Robotniczej i przewodniczącym komisji rolnej. Longin i Anastazja Kępscy, rodzeństwo Huberta – należą do młodzieży lewicującej. Niech ta opowieść zacznie się od chwili, gdy front jest już tylko wspomnieniem. Jest maj. U Andrzeja Szewca odbywa się zebranie koła Związku Walki Młodych, gdy nagle słychać: „Ręce do góry! Padnij!”. Wiedzieli – to „Zapora”. Człowiek, którego imię napawało lękiem. Więcej – którego imię oznaczało przemoc i śmierć. Longin zasłania sobą siostrę, która jest przewodniczącą koła. „Ty sk…!”. Wyprowadzają ich na podwórze. Są bezsilni wobec siły. Patrzą, jak tamci biją i kopią Longina, aż ten traci przytomność. „Pamiętajcie, że wrócimy” – słychać jeszcze na pożegnanie. Wracają 12 listopada. W imieniny ojca. „Nie będziesz, komunisto, dzielił ziemi” – biją go łopatami na stole… „Obserwowałem to wszystko oczami dorastającego chłopca. Oni bili moich najbliższych, pastwili się nad nimi. Dlaczego pan to robi, dlaczego nie pozwala nam pan normalnie żyć, panie »Zapora« – nie mogłem uwolnić się od goryczy…”. Piętnastego listopada podejmują decyzję, aby utworzyć w wiosce oddział samoobrony. Na początek otrzymują jedną pepeszę, jednego mauzera i cztery karabiny. Na dwudziestu chłopa. Tylko czy trzeba strzelać, gdy skończyła się wojna? 12 maja 1946 roku nie ma czasu na taką refleksję. „Zapora” idzie do wsi – ta wiadomość elektryzuje wszystkich. Będą walczyć – postanawiają jednogłośnie. Walczą, ale tylko do chwili, gdy „Zapora” nie wyciągnął z chałup kobiet. To jest jego tarcza. Kobiety prowadzi przed sobą i nie boi się ognia. Podpala dom Siudyma, bije matkę Antoniego Dymka… „Pan to rozumie? Pan to potrafi zrozumieć? W Kocudzy także zasłonił się kobietami…”. O wyroku na „Zaporę” pisali w gazetach. Kępski był już wtedy w wojsku. W najbliższych latach uzupełniał wykształcenie, awansował, lecz tamten rozdział życia wciąż był otwarty, wciąż wymagał pewnych uzupełnień. Chciał zrozumieć „Zaporę”, chciał znać jego poglądy, imponderabilia, słabości. Okazja ku temu nadarzyła się w 1962 roku, gdy profesor Marii Turlejskiej, z Wojskowej Akademii Politycznej, zaproponował temat pracy magisterskiej. „Chce pan pisać o »Zaporze«? Proszę bardzo, tylko czy znajdzie pan jakieś materiały? …”. Zaszył się w archiwach. Dokumenty Armii Krajowej i „Wolności i Niezawisłości” były nieuporządkowane, ale dla niego – próbującego zrozumieć „Zaporę”, chcącego wczuć się w jego postać – była to pasjonująca lektura. Poznawał spojrzenia z drugiej strony, poznawał świat innych wartości i innych dążeń. Akta ściągał z Lublina, Zamościa i Warszawy. Nie, do materiałów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nie miał dostępu. Udostępniono mu jedynie akta procesowe. I… „Ja żyłem jego życiem…”. Poznawał innego „Zaporę”. Właśnie tak – innego! To był wspaniały żołnierz, gdy walczył z Niemcami. Jego oddział w większości składał się z … żołnierzy radzieckich, którzy uciekli z niewoli. Byli brawurowi, bohaterscy. Nie bali się śmierci. W Zamojskiem do dziś pamiętają tę piosenkę: „Trzecia drużyna, śmiała drużyna, hen z dalekiego Kaukazu. Jak stal hartowana w ogniu się trzyma, darmo nie strzela ni razu, …”. To o nich, żołnierzach radzieckich z oddziału „Zapory”. Ale „Zapory”, który inaczej oceniał rzeczywistość. „Mój stosunek do oddziałów Gwardii Ludowej i Armii Ludowej, w tym okresie, polegał na współpracy. Kilkakrotnie otrzymałem od nich sowieckie materiały wybuchowe” – mówił później w zeznaniach. 8 sierpnia 1944 roku historia mogła potoczyć się zupełnie inaczej. „Zapora” gości u siebie kilku wyższych oficerów radzieckich, dyskutują o przyszłości. Jest też wódka, dużo wódki. Libacja trwa dwa dni i kończy się postanowieniem, że „Zapora” zlikwiduje oddział. Zdaje swoją broń, lecz jednocześnie poleca „Duchowi”, „Opalowi”, „Samotnemu” i „Wampirowi”, aby zamelinowali swoją. Kto wie, jakie będzie jutro. „Jutro” na razie wydaje się bezkonfliktowe. „Zapora” chodzi po ulicach Lublina w oficerskim mundurze i … myśli o wstąpieniu do Ludowego Wojska Polskiego. A jednak zdarza się coś, co krzyżuje te plany. Czy „Zapora” boi się aresztowania? – jak pisze „Janusz”. On sam tłumaczy to inaczej: „Po lipcu 1944 roku nie jestem zorientowany w sytuacji w kraju. Ludzie moi dostali rozkazy, od pułkownika »Nurta« i majora »Lucjana«, aby nie iść do Armii Polskiej. Dwóch kolegów, oficerów, którzy się temu nie podporządkowali – dostało wyrok śmierci od organizacji. Na skutek tego nie wstąpiłem do Armii…”. „A później? Tak, później zaczął się zwyczajny bandytyzm” – uważa Kępski. „Ileż »Zapora« miał potyczek z regularnymi oddziałami, a ilu dokonał brutalnych napadów na osoby cywilne? Że była to wojna domowa? Tylko, czy tym pojęciem można tłumaczyć bestialstwo jego ludzi? A czy on bał się ujawnić? Proszę pana, takie tłumaczenie, to tylko zasłanianie siebie, szukanie usprawiedliwienia na siłę. Jak można bowiem zrozumieć takie postępowanie, że gdy trwa jeszcze okres ujawniania się, już tworzy się nową organizację, bardziej zakonspirowaną, z zadaniem dalszej walki z istniejącą rzeczywistością? A jaką rolę odgrywała propaganda kierownictwa podziemia, jak podsycano nadzieję na szybki konflikt mocarstw zachodnich ze Związkiem Radzieckim? …”. Ktoś kiedyś powiedział, że granice moralne, dzielące żołnierzy leśnych od zwykłych band, zacierały się coraz bardziej. Tak było. To trzeba wiedzieć, do tego trzeba mieć odwagę się przyznać. „Jur” i „Morwa”, z oddziału „Zapory”, obrabowali w Łodzi sklep jubilerski i zamordowali dwie kobiety. „Roch” i „Ali”, z kolei, w Krakowie, przy Skawińskiej 38, obrabowali mieszkanie prywatne i zabili żołnierza radzieckiego. „Zapora” natomiast… „Co pan za bzdury tu wygaduje? Oni byli czyści, oni byli niewinni…”. „Za takie bluźnierstwa Bóg pana pokarze. Zobaczy pan”. Prawda jest więc jedna. Ale czy taka, jaka widnieje na tablicy w kościele ojców Dominikanów? I czy naprawdę patronat Kościoła gwarantuje „prawdziwość prawdy”?
Autor: Roman Przeciszewski