Sens tamtej walki

Wtedy biegła tutaj polna droga, a wzdłuż niej niski młodniak, poszyty trawą, który ledwo mógłby skryć stojące dziecko, więc przyczajeni w zasadzce ludzie „Uskoka” (Zdzisława Brońskiego) musieli zapewne położyć się w zaroślach, tuż przy drodze. Dziś w tym miejscu biegnie szosa, a wzdłuż niej wysoki, rosły las, zaraz obok cmentarz. Na skraju lasu, jeszcze przed ogrodzeniem cmentarnym, granitowy pomnik, poświęcony zamordowanym, z napisem: „Pamięci zetwuemowców, poległych dnia 1 maja 1947 roku, w walce o utrzymanie władzy ludowej”, a niżej wyryte nazwiska tych siedmiu. Przychodzi ochota uszeregować ich według wieku: Bolesław Skrzypczak (lat 27), Zygmunt Zarobski (lat 23), Bolesław Sipta (lat 22), Zygmunt Duda (lat 21), Paweł Budka (lat 20), Zdzisław Czubacki (lat 19), Mieczysław Jesionek (lat 16). Ale oni nie leżą tutaj, na tym cmentarzu w Sernikach. Zostali pochowani, wedle ówczesnej przynależności parafialnej, na cmentarzu rozkopaczewskim. W samym zaś Rozkopaczewie jest szkoła podstawowa imienia Związku Walki Młodych, której dyrektor, Stanisław Greguła, zbiera pamiątki po siedmiu zabitych zetwuemowcach. „Dla każdego sporządziliśmy oszkloną gablotę, może jakaś izba pamiątek powstanie w szkole, żeby to nie przeszło w zapomnienie” – powiada. Oglądam te poszarzałe zdjęcia, świadectwa szkolne, listy do najbliższych. 1 listopada 1946 roku, sześć miesięcy przed śmiercią, Zygmunt Zarobski, zatrudniony wówczas w służbie więziennej, donosi rodzinie: „Jestem zdrów i pracuję normalnie. Żenić się nie mam zamiarów, bo nic dobrego to nie przyniesie…”. O tym, jak zginął, dokładnie nie dowiemy się już nigdy, ani co myślał, leżąc, wraz z kilkoma kolegami, twarzą do ziemi, w lasku sernickim, wszyscy jeszcze żywi w ten majowy wieczór, choć za kilka minut mieli być już martwi. Czy przypuszczał, że tak mogą wyglądać ostatnie momenty życia ludzkiego? Istnieją świadectwa, jak podobne przypadki wyglądały z drugiej strony. Oto fragmenty pamiętnika „Drania” z oddziału „Zapory” (Hieronima Dekutowskiego), operującego na Lubelszczyźnie: „Było bicie w mordę komunistów i Ukraińców, demolacja mieszkań i tym podobne rzeczy. Wielu z nich nawróciło się na prawdziwą drogę i bez żadnego przymusu poprzysięgli sobie i Bogu stać wiernie przy prawdziwej Polsce, a nie służyć dalej bolszewikom. Po robocie odeszliśmy na kwaterę… W nocy idziemy na robotę. Komendant zapowiada polanie się krwi. Pierwsza robota – browar pod Zamościem (dwa kilometry od centrum miasta), gdzie dyrektor browaru, komunista, zostaje zabity. W tym miejscu zostają cztery trupy, oprócz dyrektora…” (28–31 grudnia 1946 roku). Nie było jednak najlepiej z tym nawracaniem ludzi na „prawdziwą drogę”, skoro „Drań”, wcześniej, bo w listopadzie 1946 roku, odnotował: „Około południa ruszyliśmy z terenów zamojskich w teren biłgorajski. Po drodze zatrzymaliśmy się we wsi Malina, zmarznięci i głodni. We wsi jest trudno znaleźć coś do jedzenia. Dopiero po gruntownych poszukiwaniach, znaleźliśmy w bród wszystkiego. Mimo to jednak musieliśmy brać jedzenie siłą, to znaczy bić się na pięści z babami o kromkę chleba i garnuszek mleka…”. Coraz niklejsze oparcie pośród ludności w terenie i coraz krwawsze wystąpienia, z czasem przeradzające się w zwyczajny bandytyzm. Ale mord pod Sernikami był przede wszystkim akcją polityczną. Oto relacja Władysława Jesionka, ojca najmłodszego z zabitych: „Ja pracowałem wtenczas w komitecie powiatowym w Lubartowie, w Polskiej Partii Robotniczej. Byłem instruktorem od spraw ewidencji. Rano była manifestacja pierwszomajowa, w Lubartowie, a potem, wieczorem, zabawa, i większość tam się udała. Ja zostałem w komitecie, bo chciałem zorganizować pojazd dla młodzieżowców z terenu, żeby mogli wrócić do domów, przeważnie do Wólki i Rozkopaczewa, to jest jakieś dwadzieścia i kilka kilometrów. Rano przywieźliśmy ich samochodem, ale teraz trudno było zorganizować ten pojazd i oni się zaczęli wybierać pieszo, rowerami niektórzy, grupkami się wybierali. Z synem, jeszcze przed jego wyjściem, rozmawiałem. On mówił, że idzie z grupą, niósł drzewce od szturmówki, inni też nieśli, poubierani w czerwone krawaty. I tak to zeszło, ja wiem, do jakiejś 19:00. Może i lepiej, że się nie dało pojazdu zorganizować, bo banda by wybiła wszystkich. »Uskok« liczył, że ktoś tam będzie jechał z instruktorów organizacji młodzieżowej, aktyw jakiś. A tak szli grupkami i banda ich zatrzymywała, kolejno, w lasku, gdzie jest ten pomnik teraz zbudowany, i kazała się kłaść twarzą do ziemi. Niczego się nie spodziewali, idąc. Każdy tam gwarzył o swoich sprawach. Wreszcie szedł jeden z ormowców, z dwoma innymi, a przed nimi zatrzymała banda jeszcze jakieś dziewczyny. One zaczęły krzyczeć, ormowiec pomyślał, że to na niby, zdjął pepesz i puścił serię, w górę, dla śmiechu. Banda myślała, że jest zauważona i wtenczas dopiero dała ognia z karabinu maszynowego. Jak raz nadchodził jeszcze mój syn, Budka i Sipta. Mój syn już został na ścieżce, Sipta jeszcze odleciał, ze dwadzieścia metrów, a Budka ze dwieście metrów się przeczołgał i potem ich domordowali, tak samo tamtych, zatrzymanych przedtem, tylko dziewczyny puścili. Ale wpierw ten ormowiec zawrócił szybko do Lubartowa, na rowerze przyjechał do komitetu i mówi, że tam coś niedobrego pod Sernikami się dzieje, bo strzelają ze świetlnych pocisków, a nasi takich nie mieli. Ja zaraz zadzwoniłem do Urzędu Bezpieczeństwa, a tam jak raz była część wojska i część pracowników. Myśmy też zmobilizowali trochę aktywu i idziemy, a wojsko poszło przed nami. To znaczy my dojechaliśmy, wojskowym samochodem, tam jeszcze szosy nie było, do wąwozu, i wysiedliśmy, bo liczyliśmy, że gdzieś może jakaś zasadzka być. Dochodzimy do mostku, tu grupa operacyjna wojska wraca i zaczynają nam urągać, że to fałszywy alarm, oni byli już dalej i nikogo tam nie ma. Ludzie powiedzieli, że strzelali ci, co szli drogą. Ale jeden z towarzyszy, z Urzędu Bezpieczeństwa, powiada do tego porucznika wojskowego: »Wy, jak chcecie, a my pójdziemy«. I tak żeśmy dotarli, a wojsko za nami też, bo liczyli, że może… Ostrzelaliśmy ten lasek… Zobaczyliśmy trupy pomordowanych, syn leżał na drodze prawie… Obeszliśmy wszystko, wszystko stwierdziliśmy… Te drzewca oni mieli wbite w swe ciała, krawaty czerwone pozdejmowane i przywiązane na drzewcach, pościągane były niektórym buty i ubranie… Skąd było wiadomo, że to »Uskok« zrobił? Bo tego Czubackiego Zdzisława, co też poległ, to jeden, o którym było wiadomo, że miał kontakty z »Uskokiem«, ostrzegał, żeby ten Czubacki na manifestację do Lubartowa nie jechał, ale Czubacki mówił matce swojej: »Wszystkie chłopaki z Wólki jadą, to ja nie pojadę?«. Bo ich z Wólki to sześciu poległo, tylko mój syn z Rozkopaczewa. Został mi jeszcze drugi syn, młodszy, teraz w Puławach pracuje. A po tamtym synu nic nie zostało właściwie. Na manifestacji, wtedy, był w takiej marynarce, z przedwojennego policyjnego sukna. Magazyn został rozbity, podczas wojny, i w okupację kupowało się to sukno. Więc tą marynarkę, wtedy przestrzeloną, podziurawioną, teściowa wyreperowała i później oddaliśmy ją jednej staruszce, bo nie miała w czym chodzić. Żadne świadectwa szkolne nie zostały, bo uczył się, w czasie okupacji, potajemnie, w Wólce, i świadectw wtedy nie dawali. A w 1947 roku przygotowywał się do siódmej klasy, jak został zamordowany… 20 kwietnia skończył szesnaście lat, a 1 maja już nie żył… Co ze mną dalej było? W 1957 roku wróciłem na gospodarkę, akurat spółdzielnia produkcyjna się rozwiązała. Potem córka się pożeniła… Nie, teraz to nie zięć mnie, ale ja zięciowi w gospodarce pomagam. Jeszcze taki sztywny, jak deska, nie jestem, ale samemu gospodarzyć już nie daję rady…”. Taka jest ustna relacja Władysława Jesionka, o śmierci jego najstarszego syna, zanotowana, przez dziennikarza, na taśmie magnetofonowej. I nasuwa się refleksja, że takich relacji nigdy chyba nie będzie za wiele. Uporządkowane i skonfrontowane, powinny stanowić pierwszorzędny materiał, do żywej historii tamtych tragicznych lat, kiedy za legitymację partyjną, czerwony krawat, uczestnictwo w manifestacji pierwszomajowej płaciło się – nie znajduję innego słowa – cenę najwyższą, i kiedy czerwony krawat stawał się aktem najwyższej odwagi. Mówię o tym dlatego, że westernowa konwencja, w jakiej się niekiedy te sprawy u nas pokazuje, gubi sens polityczny tamtej walki i tamtej rewolucji, a także sens ideowy. Po wyzwoleniu na Lubelszczyźnie prowadziły działalność rozmaite oddziały podziemne, między innymi właśnie „Uskoka”, „Rysia” (Stanisława Łukasika), a przede wszystkim „Zapory”, londyńskiego zrzutka na Zamojszczyznę. Sam „Uskok”, od października 1944 roku do sierpnia 1947 roku, przeprowadził blisko 100 akcji zbrojnych, jak wynika z zestawienia meldunków z terenowych posterunków milicji. Oddział, pod dowództwem „Rysia”, 7 kwietnia 1945 roku, „wsławił się” napadem na Izbę Skarbową w Lublinie, przy Krakowskim Przedmieściu, kiedy to zginął funkcjonariusz Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, porucznik Kulbanowski. Jeszcze na wiosnę 1947 roku grupa z oddziału „Rysia” zlikwidowała, w Zemborzycach, pod Lublinem, pracownika Urzędu Bezpieczeństwa. Podlegające „Zaporze”, jako wyższemu dowódcy, oddziały „Uskoka” i „Rysia” (i nie tylko one), a także sam oddział „Zapory”, nie prowadziły przecież jakiejś oderwanej, spontanicznej działalności, o niejasnych celach politycznych. Ideowym kierownikiem tych oddziałów była nielegalna organizacja „Wolność i Niezawisłość”, one zaś były jej zbrojnym argumentem w walce z rewolucją. Pod koniec 1946 roku Inspektorem Lubelskiego Inspektoratu „Wolności i Niezawisłości” zostaje „Stefan” (Władysław Nowicki) – prawnik z zawodu, na którym spoczywa polityczny instruktaż oddziałów leśnych i bezpośredni kontakt z ich dowódcami, organizacyjna kontrola podziemnej działalności. Od kwietnia do czerwca 1947 roku, w obliczu amnestii, „Stefan” prowadzi rozmowy, z Władzami Bezpieczeństwa, na temat ujawnienia się Okręgu „Wolności i Niezawisłości” i „rozładowania terenu”, lecz równocześnie grupy „Uskoka”, „Rysia” i „Zapory” nadal prowadzą w terenie swoją zbrojną działalność, zaś dowódcy tych oddziałów do końca nie skorzystali z możliwości ujawnienia się. Jest faktem, że na sam ostatek pozostające w lasach oddziały „Wolności i Niezawisłości” przerodziły się bardziej w grupy rabunkowe niż polityczne. „Uskok”, na przykład, 22 września 1947 roku, napadł, z sześcioma swoimi ludźmi, na ośrodek państwowy w Rudniku (gmina Wólka, powiat Lublin), gdzie zrabowali dwa konie z U.N.R.R.A., wóz, dwie świnie, radio, trzy garnitury i złoty damski zegarek. Ostatecznie, osaczony w bunkrze, koło Łęcznej, gdzie zamelinował się z dwoma współtowarzyszami, zginął w walce w 1949 roku. Lecz jest też faktem, że ta „działalność” zrodziła się i niemal do ostatka szukała uzasadnienia w określonych przesłankach ideowo–politycznych, które następująco zostały wyłożone w rocie przysięgi dla członków „Wolności i Niezawisłości”: „Wstępując, jako członek, do Stowarzyszenia »Wolność i Niezawisłość«, przysięgam: być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczypospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży jej honoru; uczynić wszystko, co leży w mojej mocy, dla wyzwolenia Polski z pęt niewoli bolszewickiej, oraz krajowych czynników komunistycznych, i dla osiągnięcia tego celu, ponieść wszystkie ofiary, aż do ofiary życia włącznie; być bezwzględnie posłusznym władzom Stowarzyszenia »Wolność i Niezawisłość«; nie ujawniać tajemnic organizacyjnych ani dobrowolnie, ani pod przymusem, bez względu na to, co by mnie spotkać miało. Tak mi Panie Boże dopomóż!”. Jest tu zasugerowana reakcyjna wizja Polski, do jakiej zmierzali i o jaką starali się walczyć zbrojnie, Rzeczypospolitej Polskiej, bez przymiotnika „Ludowej”, wizja więc określona społecznie oraz ideologicznie, manifest kontrrewolucji i antyradzieckości. Być może, w czasach tamtych, kiedy Polak strzelał do Polaka, tkwiła początkowo jakaś tragiczna konieczność dziejowa, choć racja była po jednej stronie tylko, a indywidualny wybór sprawy, której się służy, jest w znacznym stopniu zależny od człowieka. Ponadto, wszak amnestia, z lutego 1947 roku, stabilizowanie się określonej sytuacji społecznej i politycznej w kraju, ogołociły na koniec winowską „sprawę” nawet z przesłanek „wierności Ojczyźnie”, jakkolwiek pojętych. Zaczął się okres tzw. zimnej wojny, inspirowania z zewnątrz resztek kontrrewolucyjnego podziemia w kraju, kiedy poniektórym nie chodziło już o dramatyczny spór Polaków na temat kształtu przyszłej Polski, lecz o osłabienie istniejącego i odbudowującego się kraju. Jak mi powiedział pewien zasłużony działacz partyjny – nie idzie dzisiaj o to, by zapomnieć tamtą bratobójczą walkę, ale o to, żeby zrozumieć jej sens i skalę. Tkwiła bowiem w tamtych czasach przede wszystkim jakaś powaga dokonującego się momentu historycznego, która uzasadnia cenę zwycięstwa socjalizmu w Polsce i pozwala nam dziś cieszyć się z ludzkich zwycięstwa tego pożytków.

Autor: Maciej Podgórski