Pokrętne ścieżki powojennych losów przywiodły na ziemię gdańską niemałą liczbę żołnierzy podziemia, którzy swoją młodość gdzie indziej przeżyli. Nie brak tu dziś ani żołnierzy z Pokucia i Ziemi Czerwińskiej, z północno–wschodnich rubieży Wileńszczyzny i Nowogródczyzny, z puszcz w Górach Świętokrzyskich i na Podlasiu, z Polesia i Wołynia, z Podkarpacia czy Lubelszczyzny. Dlatego więc nie było dziełem przypadku, że pierwsze po latach spotkanie żołnierzy Trzeciej Dywizji Piechoty Armii Krajowej odbyć się mogło tu właśnie, na ziemi gdańskiej, w dniach od 3 do 5 czerwca ubiegłego roku. Nie było to spotkanie poświęcone wyłącznie żołnierskim wspomnieniom tamtych dramatycznych lat. Miało ono charakter sui generis seminarium historycznego. Nie tylko programowe referaty, ale przede wszystkim snute długo w nocy wspomnienia i dyskusje uprzytomniły wyraziście obowiązek ocalenia od zapomnienia tego wszystkiego, co niezapisane, nieutrwalone w społecznej pamięci, szczególnie młodszych pokoleń. Aby nie pozwolić zakłamać ani zubożyć tego fragmentu dziejów najnowszych. Nie podjęto wtedy ani uchwał, ani dalekosiężnych planów. Posiew po prostu począł kiełkować. Nie sposób teraz, po kilku ledwo miesiącach, wskazać imiennie, kto był inicjatorem tych czy innych poczynań, kto był spłonką, kto lontem, kto detonatorem pośrednim. Starczyło, że uprzytomniliśmy sobie, że jest nas na Wybrzeżu i w jego najbliższych okolicach kilkunastu, a sprawa ruszyła niemal spontanicznie. Niezwiązani formalnie z duszpasterstwem kombatantów diecezji gdańskiej, pozyskaliśmy bez trudu życzliwą akceptację i poparcie księdza prałata Stanisława Bogdanowicza. Inicjatywę podjął chętnie ksiądz Eugeniusz Dutkiewicz, proboszcz kościoła księży pallotynów pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej w Gdańsku, odprawiając, w dniu 24 września 1988 roku, mszę świętą za duszę jednego z najwybitniejszych dowódców partyzanckich Armii Krajowej na Lubelszczyźnie, majora cichociemnego Hieronima Dekutowskiego, w 70. rocznicę jego urodzin. Uroczystość zgromadziła – nieoczekiwanie nawet dla garstki jej inspiratorów – aż kilkudziesięciu byłych żołnierzy majora „Zapory”, z całej Polski. Tłumny udział młodzieży harcerskiej, znakomita oprawa poetycka, a przede wszystkim nasycona prawdą historyczną homilia księdza Eugeniusza stworzyły atmosferę spotkania modlitewnego zupełnie niezapomnianą, łączącą pamięć wczorajszą, świadomość trwania i poczucie wspólnoty z tymi, którzy przyjdą po nas. Opuszczając kościół, usłyszałem fragment rozmowy: „Widzieliśmy, jak rodzi się tradycja…”. Oby! Wobec zbliżającej się czterdziestej rocznicy śmierci majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, wypada nam przypomnieć, w najkrótszym bodaj zarysie, jego „curriculum vitae” – curriculum krótkie, zbyt krótkie, jak większość życiorysów tego odchodzącego już pokolenia. Urodził się 24 września 1918 roku w Tarnobrzegu, jako najmłodszy z dziewięciorga rodzeństwa. Dom Dekutowskich nasycony był tradycjami niepodległościowymi. W dwa lata po przyjściu na świat Hieronima, najstarszy z jego braci poległ w wojnie 1920 roku. Cień niezapamiętanego brata stał się niewątpliwie wzorcem dla dorastającego w wolnej Polsce chłopca. Wspomina jego przyjaciel z lat dziecinnych, leciwy dziś, ojciec Augustyn Uchański z Gdańska: „Powtarzał często, że chce być takim, jak Józef…”. Poza domem rodzinnym kształtowała Hieronima szkoła i harcerstwo. W młodzieńczych latach zaznaczyły się te cechy jego charakteru, które później wywierać miały decydujący wpływ na jego osobowość, decyzje i postępowanie: odwaga, wierność podjętym raz postanowieniom, opiekuńczy stosunek do młodszych i słabszych, wytrwałość i precyzja w działaniu. To zyskiwało mu sympatię kolegów, uznanie przełożonych i zaufanie podwładnych. Takim zapamiętali go koledzy z lat szkolnych, takim pozostał do końca, takim też pozostaje w naszej pamięci. W 1938 roku matura. W 1939 roku, niezmobilizowany, podjął walkę jako ochotnik. Dołączył do jakiegoś cofającego się oddziału piechoty. Z resztkami rozbitej Trzydziestej Dziewiątej Dywizji Piechoty, razem z jej dowódcą, pułkownikiem Bronisławem Duchem, przedarł się na Węgry. Internowany, podjął, z nieliczną grupą towarzyszy, brawurową ucieczkę z obozu i przedarł się do Francji. Tu, zmobilizowany, został wcielony do Czwartego Pułku Drugiej Dywizji Strzelców Pieszych, skąd rychło odkomenderowano go do Szkoły Podchorążych. Po tragicznym finale kampanii 1940 roku, przebił się do Anglii, gdzie, wcielony do Pierwszej Brygady Strzelców, ukończył Szkołę Podchorążych. Jesienią 1942 roku zgłosił się, jako ochotnik, na przeszkolenie spadochronowe i dywersyjne. Rekomendował go do tej zaszczytnej służby generał brygady Bronisław Duch. Dekutowski przyjął za swoje zawołanie „cichociemnych”: „Wywalcz wolność albo zgiń!”. Przysięgę, według roty Armii Krajowej, złożył na ręce pułkownika dyplomowanego Protasewicza ps. „Rawa”, w dniu 4 marca 1943 roku. Zapamiętajmy tę datę! 16 września 1943 roku startuje z Anglii do Polski „Halifax”, wioząc XXXI ekipę „cichociemnych”. Operacja ma kryptonim „Neon 1”. Tejże nocy, na placówce odbiorczej „Garnek”, w powiecie pułtuskim, ląduje podporucznik Hieronim Dekutowski, z tą chwilą uzyskujący swój pierwszy stopień oficerski. Tak wynika z jego arkusza ewidencyjnego, numer 791, w Archiwum Cichociemnych w Londynie. Krótki pobyt w Warszawie, dla zgodnej z instrukcją „aklimatyzacji”, po czym otrzymuje swój pierwszy przydział bojowy, na stanowisko dowódcy Czwartej Kompanii Dziewiątego Pułku Piechoty Legionów, w Obwodzie Zamojskim Armii Krajowej. Ten przydział staje się surowym egzaminem z odbytego w Wielkiej Brytanii kursu dywersyjnego. Zima była ciężka, kraj wyniszczony niemieckimi pacyfikacjami, akcji dywersyjnych i bojowych sporo. Przy znikomych stratach własnych. Docenia to Komenda Okręgu Lubelskiej Armii Krajowej. „Zapora” awansuje na stanowisko szefa dywersji („Kedyw”) Inspektoratu Lublin–Puławy. Ta funkcja nie zapowiadała pomyślnych perspektyw. Poprzednicy porucznika „Zapory” to również „cichociemni”, podporucznik Jan Poznański (poległ w akcji w październiku 1943 roku), podporucznik Stanisław Jagielski (aresztowany przez Gestapo i skatowany w śledztwie na Zamku w Lublinie, powieszony 6 marca 1944 roku w Kurowie). Twarda służba! „Zapora” przystępuje do organizowania Oddziału Dyspozycyjnego „Kedywu” – późniejszej Pierwszej Kompanii Ósmego Pułku Piechoty Legionów. Formuje go z istniejących patroli dywersyjnych: „Wampira”, „Maksa”, „Kordiana”, „Grzechotnika”, „Ducha” i „Babinicza” (dwaj z oficerów oddziału żyją w Trójmieście). Przeprowadza kilkadziesiąt akcji dywersyjnych i bojowych – przy minimalnych stratach własnych. Akcje przeprowadzone starannie, bez zbędnej brawury, poprzedzone dobrym rozpoznaniem i optymalnym wykorzystaniem czynnika zaskoczenia. Znakomity dowódca, umie walczyć i umie oszczędzać krew żołnierską. Do akcji „Burza” staje Pierwsza Kompania Ósmego Pułku Piechoty Legionów, w składzie trzech plutonów, ponad 200 ludzi, zbrojnych w broń osobistą, maszynową, przeciwpancerną i granatniki. „Zapora”, ranny w lewą rękę, 17 lipca 1944 roku, pod Kożuchówką, nie opuścił kompanii ani na dzień. Opatrunki zmieniano w marszu, bądź na przypadkowych postojach czy kwaterach. Inni ranni mieli staranie o wiele większe. Gdy Armia Czerwona dociera na prawy brzeg Wisły i umacniać poczyna swoje przyczółki na lewym jej brzegu, jej oddziały tyłowe podejmują rozbrajanie żołnierzy Armii Krajowej – z Trzeciej i Dwudziestej Siódmej (Wołyńskiej) Dywizji Piechoty, internują ich i wysyłają na Wschód. Po dwóch, trzech latach wróci ich zaledwie jedna trzecia. O doświadczeniach akcji „Ostra Brama” nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze nic. Wiedziony zapewne intuicją, wobec internowania Komendanta Okręgu, generała brygady Kazimierza Tumidajskiego ps. „Marcin” – rozkazów chyba nie było – „Zapora” podejmuje decyzję rozwiązania oddziału, pozostawiając przy sobie tylko tych, którzy „spaleni” nie mieli możliwości powrotu do domu. Z niewielką grupą pozostałych, podejmuje próbę przedarcia się na lewy brzeg Wisły i dołączenia do zgrupowania „Jodła”, Okręgu Kielecko–Radomskiego Armii Krajowej, dążącego – zgodnie z rozkazem generała „Bora” – na pomoc walczącej Warszawie. Próba ta nie powiodła się. Tymczasem rozwój sytuacji w Lubelskim zmusza Hieronima Dekutowskiego do pozostania w „zbrojnym podziemiu”. W połowie stycznia 1945 roku, gdy nowy Komendant Główny Armii Krajowej, generał „Niedźwiadek”–Okulicki, podejmuje decyzję jej rozwiązania, „Zapora” podporządkowuje się rozkazom ostatniego szefa „Kedywu” Komendy Głównej Armii Krajowej, generała „Nila” – Emila Fieldorfa, który pozostałe w terenie oddziały łączy w organizacji „Nie” (od „Niepodległość”), która później przekształci się w R.O.A.K. („Ruch Oporu Armii Krajowej”). Po aresztowaniu i skazaniu, w „Procesie Szesnastu”, generała „Niedźwiadka” – z inicjatywy pułkownika Jana Rzepeckiego – powstaje autonomiczna, krajowa, niepodporządkowana Rządowi Rzeczypospolitej w Londynie, organizacja „Wolność i Niezawisłość”. Kapitan „Zapora” zostaje dowódcą Zgrupowania Oddziałów na Okręgi: Lubelski, Rzeszowski i Radomsko–Kielecki. W małych oddziałach, w sile plutonu, drużyny, patrolu, unika kwaterowania po wsiach, dla oszczędzenia ludności (życzliwej „swoim chłopcom”) represji Urzędu Bezpieczeństwa i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Kwateruje w większych skupiskach leśnych, zamaskowanych schronach czy bunkrach. Tak trwa przez dwie zimy: 1945–1946 i 1946–1947 – równie ciężkie jak niełatwa przecież zima „zamojska” (1943–1944). Toczą się, w tym czasie, pertraktacje w sprawie ujawnienia się i złożenia broni. „Zapora” warunkuje swoje ujawnienie od zwolnienia z więzień aresztowanych żołnierzy Armii Krajowej. Nie chodzi o kilku, chodzi o wiele tysięcy. Amnestia 1947 roku dała perspektywy bardziej papierowe niż faktyczne. Latem 1947 roku major „Zapora” decyduje się na ujawnienie. Zagrożony mimo to aresztowaniem, podejmuje, nie bez wahań, decyzję przejścia, przez „zieloną granicę”, na Zachód. W dniu 16 września 1947 roku – dokładnie w czwartą rocznicę skoku do kraju – zostaje aresztowany w Nysie, wraz z siedmioma towarzyszami. W śledztwie nie oszczędzono im niczego z repertuaru „okresu błędów i wypaczeń”. Potem sprawa sądowa w Warszawie. Na rozprawy przywożono więźniów skutych i przebranych w … mundury niemieckie! Wyroków innych niż kara śmierci, w roku 1948, niemal nie ferowano. Niezawiśli sędziowie „musieli”… Na Rakowieckiej, wielomiesięczne oczekiwanie na wykonanie wyroku. Jeszcze próba ucieczki. Cele skazanych znajdowały się na najwyższym piętrze pawilonu. Więzienną łyżką udało się wygrzebać otwór w stropie, przedostać się na poddasze. Któryś ze współwięźniów zdradził. Skazanych zmasakrowano. „Zapora”, z wybitymi zębami, połamanymi rękami, umieszczony został w „karcu” – cementowej skrzyni o wymiarach metr na metr. Trwał tam przez tygodnie, po kolana w wodzie i własnych odchodach, ani stojąc, ani leżąc, ani siedząc. Są ludzie, którzy to widzieli i zapamiętali! 7 marca 1949 roku – dokładnie w sześć lat i trzy dni od daty złożenia przysięgi w Armii Krajowej – major Hieronim Dekutowski, „cichociemny”, Kawaler Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari, został stracony w piwnicy więziennej, strzałem w kark. Było to o godzinie 19:00. W odstępach 15 minut ginęli, w ten sam sposób, kolejno, jego towarzysze i podkomendni: o 19:15 – Stanisław Łukasik ps. „Ryś”, o 19:30 – Roman Groński ps. „Żbik”, o 19:45 – Edmund Tudruj ps. „Mundek”, o 20:00 – Jerzy Miatkowski ps. „Zawada”, o 20:15 – Tadeusz Pelak ps. „Junak”, o 20:30 – Arkadiusz Wasilewski ps. „Biały”. Sześciu – wiernych do końca. Pogrzebani zostali w papierowych workach. Trumien „dla takich” nie bywało. Na polu, poza cmentarzem, na Służewie? W rowach, pod murem klasztoru ojców Dominikanów? W zbiorowych grobach, na peryferiach cmentarza Powązkowskiego? Różnie wtedy grzebano. Ale zawsze – zasypując grób wapnem. By zwłoki pozostały nierozpoznane – na zawsze. Ale pamięci nie zasypie piach, nie zlasuje wapno. Dlatego o Nich piszemy. O tych Siedmiu. Siedmiu z Tysięcy!
Autor: Wojciech Kozłowski