Wśród wielu publikacji, dotyczących działalności oddziałów partyzanckich w rejonie Lublina, stosunkowo najuboższa jest bibliografia oddziału partyzanckiego „Rysia”. Jego początki sięgają marca 1943 roku, kiedy to w Motyczu powstała Oficerska i Podoficerska Szkoła Armii Krajowej. Jej komendantem został „Ryś” (Stanisław Łukasik), a szefem autor tych wspomnień – „Choina”. 19 stycznia 1944 roku szkoła, zagrożona dekonspiracją, przekształciła się w oddział partyzancki i pod niezmienionym dowództwem wyruszyła do walki. Podstawową kadrę oddziału stanowili elewi wspomnianej szkoły. Wzmianki o tych wydarzeniach znajdujemy w prowadzonej przed dziesięciu laty „Kronice Okupacyjnej” redaktora Leszka Siemiona („Kurier Lubelski”, numer 210 z 17 września 1976 roku oraz numer 7 z 11 stycznia 1977 roku). Spośród wielu akcji oddziału „Rysia”, pragnę przedstawić czytelnikom akcję pod Wojcieszynem, dokonaną 28 lutego 1944 roku. Dodam, że kilka dni wcześniej (23 lutego) nasz oddział atakował załogę SS w majątku Michalewskiego w Lublinie, przy ulicy Nadbystrzyckiej (obecnie tereny Politechniki Lubelskiej), a była to pierwsza akcja leśnego oddziału partyzanckiego przeprowadzona w mieście (opis tej akcji był publikowany w „Kurierze Lubelskim” z dnia 31 grudnia 1975 roku). Po jej zakończeniu, forsownym marszem, odskoczyliśmy w okolice Bełżyc, gdzie zapadliśmy w zabudowaniach wsi Podole, ale już następnego dnia nasz oddział został postawiony w stan pogotowia: z meldunków wywiadów Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich wynikało, że Niemcy dokonali masowych aresztowań chłopów z okolic Chodla i Opola Lubelskiego, i że około czterdziestu z nich jest tymczasowo więzionych w Chodlu i Opolu, oczekując dalszych decyzji. Komendant Rejonu, „Inka”, wezwał „Rysia” i rozkazał mu przygotować się do odbicia więźniów, podczas przewidywanego transportu trasą Opole–Chodel do Lublina, i dalej do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Dalsze informacje mówiły, że przygotowywany jest transport samochodami ciężarowymi, a w końcu (28 lutego) otrzymaliśmy sygnał, że transport będzie tegoż dnia i na przewidywanej trasie. Ostatni meldunek otrzymaliśmy o godzinie 11:30. Akcję należało rozpocząć natychmiast. Już parę dni wcześniej, dowództwo oddziału rozpoznało teren i zaplanowało akcję, wybierając miejsce zaatakowania samochodów z więźniami we wsi Wojcieszyn, leżącej między Radawcem i Matczynem; wydzieliło z oddziału 30–osobową grupę partyzantów, posiadających najlepszą broń, i utworzyło z nich grupę wypadową. Dowództwo objął „Ryś”, z szefem oddziału, „Choiną”, i „Jankowskim”. W rejon Wojcieszyna dotarliśmy na trzech konnych podwodach. Partyzanci przebyli drogę ukryci w słomie, którą wymoszczone były sanie. Zatrzymaliśmy się w lesie palikijskim, w odległości około 300 metrów od Wojcieszyna. Tam dowódca omówił plan akcji, szczegółowo podzielił zadania. Postanowiliśmy, że ze względu na uwięzionych będziemy używać broni tylko w razie konieczności. Z lasu podwody, pojedynczo, w dużych odstępach, podjechały pod zabudowania wsi, lokując się w zabudowaniach Bronisława Bednarczyka. Konie, wraz z saniami, ukryliśmy poza budynkami, natomiast my, zgodnie z ustaleniami, pozajmowaliśmy stanowiska wzdłuż szosy. Wybrane miejsce zasadzki wydawało się dość dogodne: Wojcieszyn leży tuż przy szosie Lublin–Bełżyce, a ciągnący się wzdłuż wsi gęsty żywopłot dawał dobrą osłonę. W miejscu zasadzki przebiegał ostry łuk szosy; zorientowaliśmy się, że jadące samochody będą musiały zmniejszyć tu szybkość. Dla całkowitego zablokowania szosy przygotowaliśmy wóz konny, umieszczając w nim długi drąg i kilka snopków słomy. Do wypchnięcia wozu na szosę przygotowali się „Szpagat” i „Syk”, po uprzednim przebraniu się w robocze ubrania chłopskie, których dostarczył im Bednarczyk. Nadeszła godzina 12:30. Panowała cisza. Partyzanci, zalegający na stanowiskach, przemarzali powoli na wilgotniejącym śniegu. „Ryś”, „Jankowski” i „Choina” jeszcze raz skontrolowali stanowiska, udzielając ostatnich wskazówek, a w tzw. międzyczasie ostrzegli mieszkańców Wojcieszyna, by ci nie opuszczali swoich domów do czasu zakończenia akcji. Wreszcie, tuż po godzinie 13:00, od strony Bełżyc usłyszeliśmy szum motorów. Kiedy w oddali dało się dostrzec nadjeżdżający wojskowy samochód ciężarowy, „Szpagat” i „Syk” zaczęli wyciągać na szosę uprzednio przygotowany wóz. „Szpagat” ciągnął za dyszel, a „Syk” niezdarnie popychał wóz z tyłu, mając tam ukryty, pod słomą, karabin. Wyciągnęli wóz na szosę, wykonując nim kilka dziwnych ewolucji, co miało symulować trudności w jego opanowaniu. Skutek osiągnęli, bo samochód zahamował, a siedzący w szoferce i na skrzyni Niemcy powitali naszych chłopców tak dobrze znanym, rytualnym wrzaskiem. W tym momencie „Szpagat” wyciągnął zza pasa pistolet i z okrzykiem: „Ręce do góry!” podbiegł do szoferki, otwierając jej drzwi, w której siedziało dwóch SS–owców: oficer i podoficer. Oficer nie posłuchał rozkazu, chwycił za swój pistolet, lecz „Szpagat” nie czekał i natychmiast oddał strzał. Ciężko ranny Niemiec zwalił się na szosę i leżąc na ziemi jeszcze usiłował się bronić. Dopadł go „Jankowski” i ostatecznie unieszkodliwił. W tym czasie, po przeciwnej stronie szoferki, „Syk” wyciągnął podoficera–kierowcę i odebrał mu broń: automat „empi” i pistolet parabellum. Jednocześnie część partyzantów, znajdujących się najbliżej samochodu, zaatakowała pozostałych Niemców, siedzących wewnątrz skrzyni ładunkowej. Zaskakujący atak odebrał przeciwnikom ochotę do stawiania jakiegokolwiek oporu, niemal wszyscy skwapliwie podnieśli ręce do góry. Po wyciągnięciu Niemców z samochodu, odprowadziliśmy ich do chałupy Bednarczyka, tam rozebraliśmy ich do bielizny i pozostawiliśmy pod strażą partyzantów. Okazało się, że w zaatakowanym samochodzie nie było aresztowanych, na których czekaliśmy. Ponieważ narobiło się już trochę hałasu i bałaganu na szosie, szybko zrobiliśmy porządek. Samochód zepchnęliśmy do rowu, a wóz blokujący szosę na powrót wciągnęliśmy na podwórze Bednarczyka. Postanowiliśmy czekać dalej, mimo obaw, że strzały mogły zaalarmować posterunki niemieckie pod Pawlinem, bądź załogi, znajdującego się pod niemieckim zarządem, majątku Matczyn. Od przesłuchiwanych Niemców dowiedzieliśmy się, że w Opolu były wojskowe samochody, widziano esesmanów i żandarmów. I rzeczywiście, niedługo potem poderwał nas odgłos nadjeżdżających pojazdów. Doświadczeni już w blokowaniu szosy, „Szpagat” i „Syk”, ponownie zaprzęgli się do wozu i wytoczyli go na szosę. Niemiecki samochód ciężarowy, okryty plandeką, zahamował; „Szpagat” i „Syk” z dwóch stron dopadli szoferki, trzymając w dłoniach pistolety. Lecz tym razem nie poszło już tak łatwo: Niemcy zaczęli się bronić, padły pierwsze strzały ze strony eskorty. Nasza grupa szturmowa wyskoczyła z ukrycia i biegnąc zaczęła ostrzeliwanie samochodu. Na ten widok Niemcy również wzmogli ostrzał. W tej sytuacji otworzyliśmy huraganowy ogień ponad głowami Niemców, pamiętając, że wewnątrz wozu znajdują się więźniowie. Do ataku poderwał się „Cziko”, ze swoją grupą szturmową, a w niej: „Strzałka”, „Skała”, „Żbik”, „Hardy”, „Gołąb”, „Sokół”, „Motyl”, „Jaś”, „Maks” i „Gordon”. W kilku susach dopadli samochodu, odbierając Niemcom ochotę do dalszej walki. Sprawnie ściągnęli ich z pojazdu na ziemię i odprowadzili do grupy uprzednio pojmanych jeńców, znajdujących się pod strażą „Wisusa” i „Skrzydlatego”. Niestety nie udało się uniknąć ofiar: podczas wymiany strzałów zginął jeden z aresztowanych chłopów, a drugi został ranny w rękę. Wśród uwolnionych, w tak niezwykłych okolicznościach, więźniów zapanowała panika i całkowita dezorientacja. Zamknięci pod plandeką samochodu, nie mieli możności oceny sytuacji, sądzili, że wybiła ich godzina. Kiedy wezwaliśmy ich do śpiesznego opuszczenia samochodu, część z nich wyskoczyła na drogę i zaczęła uciekać we wszystkich kierunkach. Większość siedziała jednak skulona na podłodze skrzyni ładunkowej, inni znów leżeli, nie dając znaku życia, a przeważnie byli to ludzie już w sile wieku. Czas naglił, trzeba więc było niektórych siłą wyrzucać z samochodu, a uciekających w panice, zaszokowanych i przerażonych, wyłapać i odprowadzić w bezpieczne miejsce. Wreszcie udało się nam zebrać wszystkich i poinformować ich o uwolnieniu przez polskich partyzantów. W dalszym ciągu nie do wszystkich to docierało, nadal byli w stanie szoku, niektórzy płakali, inni śmiali się, inni znów siedzieli otępiali. Uwolnionych więźniów załadowaliśmy na nasze sanie i przewieźliśmy do lasu palikijskiego, a następnie do lasu radawieckiego, gdzie, po oddaniu odzyskanych w czasie akcji dokumentów, nakazaliśmy skierowanie się, bocznymi drogami, w kierunku ich miejsca zamieszkania. Przy poległym oficerze żandarmerii znaleźliśmy teczkę z dokumentami (Kennkartami) aresztowanych i zdążyliśmy, jeszcze przed odjazdem, zwrócić je właścicielom. Chłopcy zebrali zdobytą broń i wyposażenie eskorty, a niemiecki samochód zepchnięto z szosy. Jeńców pozbawiliśmy umundurowania i w bieliźnie zamknęliśmy w izbie, wraz z uprzednio pojmanymi. Rannych Niemców również przenieśliśmy do chałupy, gdzie nasi chłopcy udzielili im pierwszej pomocy. W sumie schwytaliśmy i rozbroiliśmy szesnastu przeciwników. Sprawdziliśmy stan naszej grupy wypadowej, na szczęście nikogo nie brakowało, jedynie „Wisus” zameldował, że seria z automatu odcięła mu połę płaszcza. Uznaliśmy, że zadanie zostało wykonane i daliśmy sygnał odwrotu. Dokładnie w tym momencie na szosie ukazała się bryczka, zaprzężona w dwa konie, a w niej trzech uzbrojonych Niemców. Mimo pełnej już dekonspiracji naszego oddziału, dopuściliśmy bryczkę do wysokości naszych stanowisk, a gdy znalazła się ona przy nas, zaatakowaliśmy z okrzykiem: „Ręce do góry!”. Zaskoczeni Niemcy pospiesznie podnieśli ręce, porzucając broń. Szef oddziału, „Choina”, odprowadził trójkę Niemców na punkt zborny, gdzie „Wisus” i „Skrzydlaty” dopełnili reszty, pozbawiając jeńców umundurowania. Zebraliśmy zdobytą broń, a bryczkę ukryliśmy na podwórzu Bednarczyka. Okazało się, że jadący bryczką Niemcy pochodzą z pobliskiego posterunku pod Pawlinem, i wyjechali, by sprawdzić jaka jest przyczyna strzelaniny, którą słyszeli. Gdy ponownie został zarządzony odwrót, nasze posterunki zaalarmowały, że od strony Matczyna zbliża się następny odkryty wojskowy samochód ciężarowy. Niemcy, jadący tym samochodem, zorientowali się jednak, że na szosie dzieje się coś niezwykłego, być może dostrzegli opuszczone wozy na poboczu drogi, w każdym razie zatrzymali wóz w odległości około 150 metrów od naszych stanowisk. Szybko powyskakiwali z samochodu, zajęli pozycje przy szosie i otworzyli bardzo silny ogień z broni maszynowej. Odpowiedzieliśmy również ogniem, używając świeżo zdobytej broni niemieckiej. Chłopcy, podbudowani osiągniętymi sukcesami, poderwali się do ataku. Na czele – nieodłączna para obsługi ręcznego karabinu maszynowego z 1939 roku – „Waligóra” i „Longin”, prowadząc ogień, biegła naprzód. Zlikwidowano dwóch Niemców, pozostali uciekli w kierunku Bełżyc, porzucając na szosie samochód. Zebraliśmy zdobytą broń: ręczny karabin maszynowy, osiem pistoletów maszynowych, trzy skrzynki granatów oraz broń ręczną – karabiny i pistolety, umundurowanie. Przed opuszczeniem miejsca akcji, jeden z partyzantów przemówił do jeńców, nakazując im, by przekazali władzom niemieckim, że akcji dokonał oddział partyzancki, a ludność Wojcieszyna nie ma z tym nic wspólnego. W przypadku jakichkolwiek represji ostrzegliśmy, że dokonamy odwetu o niespotykanej sile. Wreszcie nastąpił odwrót. Okazało się, że w czasie walki został ciężko zraniony jeden z koni w naszych podwodach. Dobiliśmy go, a na jego miejsce wstawiliśmy konia z bryczki. Saniami odskoczyliśmy do lasu palikijskiego i z jego osłony dokładnie obserwowaliśmy teren, a zwłaszcza okolice naszej akcji. Stamtąd wyruszyliśmy, śnieżnymi bezdrożami i polnymi drogami, do naszych kwater we wsi Podole. O zmierzchu opuściliśmy Podole i – udając się w kierunku zachodnim – nocą dotarliśmy do wsi Zalesie, po drugiej stronie Bełżyc. Przez wiele lat, już po wojnie, nurtowała mnie uparta myśl, co dalej działo się w Wojcieszynie, po naszym stamtąd odjeździe, jakie były losy uwolnionych więźniów? W 1977 roku, na łamach „Kuriera Lubelskiego”, ukazał się apel do żyjących jeszcze byłych więźniów, uwolnionych przez nas, by napisali i podali swoje adresy. Nikt nie zgłosił się. Po 35 latach odwiedziłem gospodarza z Wojcieszyna, Bronisława Bednarczyka, którego zagroda służyła nam jako baza podczas pamiętnej akcji uwolnienia więźniów. Był już stary, schorowany, przez czas rozmowy ze mną nie opuszczał łóżka. „Wasz pobyt w naszym domu pamiętam dobrze” – powiedział. „Byłem wtedy młody i jak mogłem pomagałem partyzantom. Po waszym odjeździe, może w godzinę, przyjechało z Lublina pięć samochodów wypełnionych Niemcami. Wdarli się na moje podwórze, a na ich widok zaczęli, przez okno chałupy, wyskakiwać rozebrani do bielizny Niemcy. Natychmiast otrzymali koce, którymi pozawijali się. Większość spośród nich załadowano do samochodów, które szybko ruszyły. Pozostali Niemcy zaczęli zbierać ciała trzech zabitych, do czego również mnie zmusili, a rannych poukładali na moich pierzynach i poduszkach, po czym odwieźli ich do szpitala w Bełżycach. Proszę sobie wyobrazić, że w czasie kiedy pomagałem Niemcom nosić zabitych jeden z nich nachylił się nade mną i wyszeptał: »Uciekaj«. Posłuchałem go i w ogólnym zamieszaniu uciekłem. To chyba mnie uratowało i dlatego żyję. Niemcy przebywali w naszej wsi gdzieś około tygodnia, przeprowadzając rewizje i przesłuchania. Po tygodniu spędzili wszystkich mieszkańców wsi do majątku w Matczynie, którego zarządcą był Niemiec mówiący po polsku. Kapitan niemiecki, prowadzący dochodzenie, oświadczył, że przekonał się, iż ludność Wojcieszyna nie miała nic wspólnego z »bandytami«. Poświadczył to niemiecki zarządca majątku i chyba właśnie jemu zawdzięczamy, że wieś nie została spacyfikowana, a my uniknęliśmy śmierci. Na zakończenie przemówienia otrzymaliśmy polecenie o obowiązkowym meldowaniu władzom niemieckim o każdym pojawieniu się »bandytów«. Najważniejsze, że wieś uniknęła masowych represji”. Na zakończenie warto przytoczyć treść oryginalnych dokumentów, niemieckich meldunków policyjnych dotyczących opisanej akcji. Udostępnił mi je ostatnio historyk i znawca dziejów lat wojny i okupacji, Ireneusz Caban. Treść meldunku Wehrmachtu z dnia 28 lutego 1944 roku: „28 lutego 1944 roku 50 bandytów napadło na trzy samochody ciężarowe policji. Dwóch członków policji SS i jeden policjant zabici”. Treść meldunku policji: „28 lutego 1944 roku, o godzinie 17:30, 6 kilometrów przed Bełżycami, bandyci napadli na trzy samochody ciężarowe i należącą do Wehrmachtu podwodę konną. Chodzi o bandę, złożoną z około 50 ludzi, dobrze uzbrojoną, która dokonała czterech następujących napadów: 1) na samochód należący do KgL Lublin, dwóch oficerów SS zostało zastrzelonych, trzeci ratował się ucieczką; 2) na samochód ciężarowy policji porządkowej O.W.P.O. Zaopatrzenie Wschód, jeden sekretarz policji został zastrzelony, jeden niemiecki pomocnik kierowcy i dwóch wachmistrzów zostało rozbrojonych i obrabowanych; 3) na podwodę Komisji Werbunkowej Wehrmachtu, pasażerowie, jeden podoficer Wehrmachtu i dwóch żołnierzy Wehrmachtu, zostało rozbrojonych i rozebranych; 4) na wóz policji kryminalnej z urzędu śledczego, trzech pasażerów prawdopodobnie zostało zabitych”.
Autor: Wacław Filiks