Anno Domini 3 stycznia 2000 roku. Dowiedziałem się, że telewizja polska robi program o więzieniu mokotowskim, z okresu lat 1945–1956. Mimo że od tego czasu upłynęło pół wieku, a pamięć ludzka z czasem zaciera się, to jednak są przeżycia i wspomnienia, których nie zapomina się i nie można ich zapomnieć. W Warszawie przebywałem w latach 1946–1948. W tym okresie często przechodziłem przez skrzyżowanie ulicy Rakowieckiej i Alei Niepodległości. Skrzyżowanie to jest odległe o około 100 metrów od więzienia mokotowskiego. Kilka razy, na ulicy Rakowieckiej, widziałem furgonik, zaprzężony w małego konika i powożony przez starszego człowieka. Pojazd ten stanowiła skrzynia o półkolistym dachu, otwierana od tyłu. Takimi pojazdami przewożono przed wojną pieczywo i różne artykuły spożywcze. Również w zimie, na tej ulicy, na śniegu, widziałem krople krwi, a raz to była duża plama. Dziwnym wydawało mi się, że tak źle myją mięso przed rozwiezieniem do sklepów. W 1948 roku zostałem aresztowany, za działalność polityczną, i znalazłem się w więzieniu mokotowskim. Na pawilonie X, oddziale XI. Pawilon X był pawilonem śledczym dla więźniów politycznych. Posiadał dwa oddziały – X i XI. Ostatnie piętro pawilonu zajmował oddział XI. Siedzieli w nim więźniowie śledczy. Przed wojną były to cele pojedyncze. Obecnie siedziało w nich po 5–7 więźniów. Resztę pawilonu X stanowił oddział X. Zajmowały go cele więźniów śledczych i cele przesłuchań. Pewnego dnia usłyszałem strzały na terenie więzienia. Moi towarzysze celi (było nas pięciu, nazwisk nie podaję) popatrzyli na siebie i powiedzieli: „Dziś konik będzie miał robotę”. Wtedy dowiedziałem się, że rozstrzelani więźniowie są wywożeni konikiem, podobnym do tego, którego ja widziałem, a grzebani są podobno na fortach Służewca. Więźniowie pawilonu X, po zakończeniu śledztwa, w większości przenoszeni byli na tak zwany „ogólniak”, tj. pawilony więzienia, w których cele były duże. Drzwi stanowiła krata. Przed wojną były przeznaczone na kilkunastu więźniów. Obecnie siedziało w nich po kilkudziesięciu więźniów politycznych i pospolitych. Były bardzo przepełnione. Ja, po zakończeniu śledztwa, również zostałem przerzucony na „ogólniak”. W pierwszej celi, w jakiej znalazłem się na „ogólniaku”, siedziało nas siedmiu. Tam poznałem Adama Gajdka. Przy powitaniu zauważyłem, że nie włada palcami obu rąk. Myślałem, że jest kaleką. Po jakimś czasie opowiedział mi o przyczynie swego kalectwa. Mieszkał w Krakowie. Aresztowany został za przynależność do Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. Razem z nim aresztowana została jego żona, imię chyba Czesława, która była w ciąży. Śledztwo miał bardzo ciężkie. Znosił je dzielnie. Dopiero gdy usłyszał krzyk i płacz przesłuchiwanej żony, nie mogąc znieść tego, postanowił odebrać sobie życie. Po powrocie do celi – gdzie to było, nie wiem – zabarykadował drzwi, stłukł żarówkę elektryczną, złamał łyżkę, zaostrzył ją i wbił sobie w serce. Lecz łyżka przeszła koło serca. Szkłem z rozbitej żarówki poprzecinał sobie żyły i ścięgna nadgarstków obu rąk, co spowodowało niedowład palców. Adam Gajdek został odratowany. Szramy i głębokie blizny widziałem na własne oczy. Widzieli je również współwięźniowie, z którymi siedzieliśmy. W czasie gdy siedziałem z Adamem, jego żona była na wolności. Urodziła mu bliźniaki – dwóch synków. Bardzo się nimi cieszył. Pewnego dnia został wezwany po paczkę. Gdy wrócił, był bardzo zdenerwowany i rozżalony. Powiedział, że oddziałowy strażnik, na jego oczach, porwał fotografię synków, którą przysłała mu żona. Adam Gajdek spodziewał się, że wkrótce będzie miał sprawę. Był raczej pewny, że otrzyma karę śmierci. Po sprawie skazani zwykle nie wracali na swoje cele. Adam powiedział, że jak oddziałowy przyjdzie po jego rzeczy i powie, że są tu jego kubki, to będzie oznaczać, że jest skazany na karę śmierci. Z tego dowiedzieliśmy się, że otrzymał dwie albo trzy kary śmierci. Ostatni raz widziałem Adama Gajdka na korytarzu, jak prowadzony był prawdopodobnie na śmierć. Krzyknął: „Życzę wam koledzy, bym był ostatni”. Nie powiedziałem, że w czasie odbywania kary więźniowie przerzucani byli często z celi do celi. Ja z kolei przerzucony zostałem do celi, gdzie siedziało trzech więźniów ze sprawy „Zapory” – dowódcy oddziału partyzanckiego z Lubelszczyzny. Byli to Władysław Nowicki, Arkadiusz Wasilewski i Edmund Tudruj. Na celi tej, jeśli dobrze pamiętam, siedziało nas około osiemdziesięciu. Było ciasno. Szczególnie gdy chodziło o spanie. Arkadek Wasilewski i Mundek Tudruj już trzy miesiące siedzieli z wyrokiem śmierci, i do końca nie wiedzieli, czy zostaną ułaskawieni. Ich życie trwało od apelu do apelu, gdyż więźniowie zabierani byli na śmierć przy wieczornym apelu. Pamiętam, że w chwilach sposobnych Arkadek i Mundek robili, z rączek od szczoteczek do zębów, krzyżyki z Panem Jezusem. Takie, jakie są przy różańcach. Pytałem ich, czy kiedyś rzeźbili. Powiedzieli, że nie. Że same im te krzyżyki takie wychodzą. Był wieczór 7 marca 1949 roku. Mimo że był to już marzec, spadł duży śnieg. Staliśmy w celi w dwuszeregu, przygotowani do apelu. Do kraty podszedł strażnik i powiedział: „Arkadiusz Wasilewski. Mundek Tudruj. Pakujcie swoje rzeczy”. Arkadek stał tuż obok mnie. Spojrzałem na niego. Zbladł i poprosił kolegów o papierosa. Zaciągnął się tak mocno, że wypalił od razu pół papierosa. I powiedział dwa słowa: „O skurwysyny!”. W ustach Arkadka, który nie używał takich słów, była to obelga i wyrok hańby, rzucony na tych, którzy wydawali i akceptowali wyroki. Jestem przekonany, że słowa te nie dotyczyły ich matek. W czasie gdy Arkadek i Mundek żegnali się z nami, oddziałowy zawołał: „Zbierajcie się prędzej!”. Wtedy oni odpowiedzieli: „Obywatelu oddziałowy. My idziemy na śmierć. Mamy czas. Musimy się z kolegami pożegnać”. Gdy wychodzili z celi, Mundek wypowiedział słowa partyzanckiej piosenki: „Nie chcemy żalu ani rozpaczy, bo każdy los swój wybrał sam”. Po zakończonym apelu poszliśmy na sienniki. Trzech z nas spało pod oknem, na stołach, ze względu na ciasnotę. Po jakimś czasie wyjrzałem przez okno. Po drugiej stronie głównego placu więziennego zobaczyłem samochód ciężarowy, bez plandeki. Jacyś ludzie wrzucali na niego długi kształt. Potem łopatami zbierali śnieg i wrzucali go w jedno miejsce. Prawdopodobnie do studzienki kanalizacyjnej. Dalszą obserwację przerwał mi trzask kraty na korytarzu. To oficer inspekcyjny podszedł do kraty. Przytuliłem się do siennika i udawałem, że śpię. Więcej nie wyglądałem, bo obawiałem się następstw, gdybym został złapany na wyglądaniu. Tego wieczoru, jak dobrze pamiętam, na śmierć poszli, z sąsiedniej celi Pelak, a z karceru „Zapora”, i dwóch albo trzech jego kolegów ze sprawy. Jak było mówione, siedzieli w karcerze, w okropnych warunkach. Krzyczeli: „Bandyci! Zabijcie, a nie mordujcie!”. Tak cierpieli i umierali najlepsi Polacy, Bohaterowie. Na tym kończę fragment moich wspomnień z pobytu w więzieniu mokotowskim. I stwierdzam, że gdyby w tym, co napisałem, było kłamstwo lub koloryzowanie, byłbym godny pogardy.
Autor: Stanisław Skoczewski