„Bohater” to słowo bardzo chętnie używane przez ludzi pióra, tych, którzy tworzą i umacniają narodowe legendy. Niestety budowanie takich mitów jest uzależnione nie tylko od woli piszącego, ale także od oficjalnych kryteriów ocen obowiązujących w danym czasie. Gdyby inna armia wyzwoliła nasze ziemie, pomniki i nazwy ulic po wojnie upamiętniałyby innych zupełnie bohaterów. Być może wtedy major Hieronim Dekutowski ps. „Zapora” byłby jednym z tych, których imiona zna każde polskie dziecko, z opowiadań rodziców i szkolnych czytanek. Być może… Rzeczywistość była jednak inna. W oficjalnej prasie nazywano „Zaporę” i jego ludzi „bandą terrorystyczno–rabunkową”. Dziwne, że dzisiaj, kiedy wszyscy mają usta pełne sloganów o „wywabianiu białych plam”, pojawiają się jeszcze takie głosy, echa niezbyt odległej, ale jakże ponurej i smutnej przeszłości. Przecież nadszedł właśnie czas, żeby powiedzieć prawdę, oddać sprawiedliwość tym, którzy byli rzeczywiście bohaterami, poświęcili Polsce wszystko, również własne życie, nie zyskując w zamian należytego uznania. Trudno naprawić błędy przeszłości, wynagrodzić krzywdy, jakich doznali żołnierze Armii Krajowej, ale sprostowania są potrzebne, nie zmarłym, ale przede wszystkim tym, do których należy jutro – młodym. Muszą oni budować przyszłość, wracając do historii, korzystając z doświadczeń poprzednich pokoleń. Doświadczeń tych nie wolno nikomu wypaczać i fałszować. Tylko wtedy można wierzyć, że historia się nie powtórzy. Pozwólmy jednak mówić faktom… Hieronim Dekutowski był niemal rówieśnikiem odrodzonej Rzeczypospolitej. Przyszedł na świat w 1918 roku, w rodzinie właściciela zakładu rzemieślniczego. Ojciec należał do elity małego prowincjonalnego Tarnobrzega. Hieronim był najmłodszym z dziewięciorga dzieci, a zarazem beniaminkiem całej rodziny. Pojętny, lubiany przez rówieśników, miał zdolności organizacyjne. Jako uczeń gimnazjum, zgromadził wokół siebie grupę najaktywniejszych uczniów. Stworzyli drużynę harcerską. Wówczas harcerskie hasło „Ojczyzna, Nauka, Cnota” wykształcało i utrwalało w młodych ludziach najlepsze cechy charakteru i uczyło wierności ideałom, którym wierni pozostali także wtedy, gdy tamto harcerskie zawołanie zastąpiły trzy inne słowa „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Zanim jednak to się stało, kilkunastoletni Hieronim, wraz ze szwagrem, Teofilem, słuchał nocami wiadomości z radia na kryształek. Potem długo i burzliwie dyskutował z kolegami o sytuacji w Europie i niebezpieczeństwie nadciągającej wojny. Jednakże, pomimo rosnącego niepokoju i niepewności, młodzi wciąż snuli życiowe plany. Dekutowski, po zdaniu matury w maju 1939 roku, pragnął studiować medycynę we Lwowie. Niestety wrzesień nie był ostatnim miesiącem studenckich wakacji. Był pierwszym miesiącem długiej i strasznej wojny. Niedobre uczucia trapiły panią Dekutowską. Najstarszego syna zabrała jej wojna w 1920 roku. Łzami żegnała najmłodszego „uparciucha”, który na ochotnika poszedł do wojska. Po kampanii wrześniowej Dekutowski przedostał się na Węgry, gdzie został internowany. Bierne czekanie na koniec wojny nie odpowiadało jego naturze. Uciekł z obozu internowania i przez Jugosławię i Włochy dotarł do Francji. Wstąpił do Armii Polskiej, brał udział w ciężkich bojach. Wykonując rozkaz generała Sikorskiego, przedostał się do Anglii, gdzie, początkowo jako zwykły żołnierz, potem jako oficer, przeszedł wszechstronne przeszkolenie. Podchorążówkę skończył z wyróżnieniem. Jako prymus otrzymał z rąk wicepremiera polskiego Rządu Emigracyjnego, Stanisława Mikołajczyka, symboliczny oficerski kordzik. Dopiero w 1943 roku, po czterech latach tułaczki na obcej ziemi, Dekutowski wrócił do Polski. Dziwne były te wojenne powroty. W nocy z 16 na 17 września samolot zrzucił go w okolice Wyszkowa. Jako wszechstronnie wyszkolony oficer otrzymał przydział do Piątego Okręgu Armii Krajowej na Zamojszczyźnie. Objął tu dowództwo kompanii, złożonej w większości ze zbiegłych jeńców … radzieckich. Przekształcił ten oddział w znakomitą grupę bojową, która dokonała między innymi ataku na uzbrojoną i ufortyfikowaną, zamieszkałą przez niemieckich osadników, wieś Źrebce. Była to popisowa akcja, jedna z tych, które odwiodły hitlerowców od zamiaru pacyfikacji Zamojszczyzny. Na początku 1944 roku „Zapora” został szefem Kedywu Inspektoratu Armii Krajowej Lublin–Puławy. Dokonał reorganizacji podległych mu oddziałów, podnosząc skuteczność i operatywność, a zarazem zmniejszając ryzyko ich działań. Można by długo wymieniać akcje, będące dziełem oddziałów „Zapory”: wysadzanie pociągów, wiozących amunicję i sprzęt wojskowy, wykolejanie pociągów, które wiozły na urlop szczęśliwych zdobywców z Wehrmachtu, ataki na transporty drogowe. Niemcy zwiększyli ostrożność na terenie działań „Zapory”. Jeździli w większych, silnie uzbrojonych, konwojach. Atakowano nie tylko transporty. Słynne były w okolicy brawurowe napady na posterunki żandarmerii i strażnice. Jedną z najsławniejszych bitew stoczył oddział „Zapory”, 24 maja 1944 roku, pod Krężnicą. Zacięta walka trwała dwie godziny. Niemcy rzucili do walki cztery kompanie wojska, dwa bataliony SS, żandarmerię i samoloty zwiadowcze. Zginęło 44 żołnierzy Wehrmachtu, 12 dostało się do niewoli. Warto zaznaczyć, że nie było ze strony okupanta represji. Zdobyto dużo broni. W krótkim czasie oddział rozrósł się do sześciu pełnych plutonów. Był jednym z najsilniejszych i najlepiej uzbrojonych oddziałów Armii Krajowej. Nie należy zapominać, że te udane akcje wielu chłopców „Zapory” przypłaciło życiem – taka jest cena zwycięstwa. Nigdy jednak nie wynikało to z lekkomyślności czy brawury dowódcy. On nie szafował krwią swoich żołnierzy. Wiedział, że straty są nieuniknione, ale robił wszystko, by były jak najmniejsze. Sam był dwukrotnie ranny, nie zaprzestał jednak wykonywania obowiązków dowódcy. „Zapora” starał się o zapewnienie opieki rannym, zdobycie środków opatrunkowych, leków, potrzebnej pomocy – to wszystko było ogromnym problemem, z którym dowódca musiał sobie poradzić. Problem stanowiło także zdobycie żywności, czy noclegu. „Zapora” i jego żołnierze byli w lubelskich lasach jak duchy. Nigdy nie zostali rozpoznani przez Niemców, bo nigdzie nie zatrzymywali się dłużej. Najczęściej spali w lesie, nawet zimą. „Nasz Komendant to chyba nigdy nie spał” – wspominają żołnierze „Zapory” – „Kiedy ostatni zasypiali, on jeszcze pochylał się nad mapami. Kiedy budzili się pierwsi, on już nie spał, znowu pochłonięty pracą”. „Zapora” pozostał w ich pamięci jako dobry, troskliwy dowódca. Był dla nich nie tylko zwierzchnikiem, ale i kolegą. Z wielkim wzruszeniem jeden z żołnierzy wspomina niezwykły rozkaz, jaki otrzymał kiedy ociągał się z nałożeniem kożucha Komendanta. „Bo go wszy oblezą” – argumentował. „Rozkazuję ci ubrać kożuch” – powiedział „Zapora” i podał go żołnierzowi idącemu na wartę w mroźną zimową noc. Wiosną 1944 roku odwiedziła oddział siostra „Zapory”, Zuzanna. W przebraniu chłopki, wozem zaprzężonym w konie, długo jechała duktem leśnym. „Mieszkali w ziemiankach. Byli brudni, zawszeni. Łapczywie jedli chleb i słoninę, którą przywiozłam”. Przy pożegnaniu nie mogła powstrzymać łez. Wtedy powiedział: „Nie płacz Zula. Zbliżają się Rosjanie. Już prawie słychać katiusze. Dołączymy do nich. Razem pójdziemy na Berlin. Dostaniemy żołnierskiej zupy i skończy się nasza leśna niedola. A teraz chłopcy zagrajcie dla mojej siostry!”. I poszła w las salwa wystrzałów… „Dla mnie to była najpiękniejsza muzyka” – wspomina Zuzanna Dekutowska. Armia Czerwona rzeczywiście przyszła, ale wraz z nią przyszedł nie koniec leśnej niedoli, tylko początek wojny, której nie ma w podręcznikach historii. Nigdy nie nazwano jej oficjalnie tym, czym właściwie była – wojną domową. Paweł Jasienica, w swoich wspomnieniach, napisał: „Każda wojna domowa ma to do siebie, że staje się coraz bardziej okrutna. Historia nie zna wyjątków od tej reguły”. Trudno nie zgodzić się z tą opinią. W czasie, gdy Armia Czerwona, a z nią Wojsko Polskie, szły na Berlin, na wyzwolonych polskich ziemiach rozpoczęły się masowe aresztowania akowców przez N.K.W.D.. Na porządku dziennym były eksportacje zatrzymanych w głąb Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Zamek w Lublinie stał się areną rozpraw prowadzonych w „trybie natychmiastowym”. Wyroki śmierci wykonywane były na drugi dzień. Tam trafiła sanitariuszka z oddziału „Zapory”, osiemnastoletnia Krysia. Po pierwszym przesłuchaniu zdjęto jej koszulę razem ze skórą. Do kwietnia 1945 roku wykonano na Zamku Lubelskim 99 wyroków śmierci. Oddziały zgrupowania „Zapory” unikały bratobójczych walk. Atakowane, występowały we własnej obronie i wycofywały się z walki. Dokonywały ataków na posterunki Urzędu Bezpieczeństwa i uwalniały stamtąd uwięzionych akowców, rozbrajały posterunki Milicji Obywatelskiej współpracujące z Urzędem Bezpieczeństwa. Ówczesna sytuacja w kraju była bardzo skomplikowana. Nie można oceniać tych ludzi dzisiejszą miarą. Na dowód tego przytoczmy fragment, napisanego w 1956 roku, nieogłoszonego nigdy w kraju, listu Zygmunta Berlinga do Władysława Gomułki. Traktuje on o sytuacji, jaką zastał Berling w Polsce po powrocie z frontu na Lubelszczyznę: „W całym kraju pachołkowie Berii z wojsk N.K.W.D. szerzyli spustoszenie. Sekundowały im w tym bez przeszkód kryminalne elementy z aparatu bezpieczeństwa Radkiewicza. Ludność okradano z jej mienia w czasie legalnych i nielegalnych rewizji. Zupełnie niewinnych ludzi deportowano i wsadzano do więzień. Strzelano do ludzi jak do psów. Dosłownie nikt nie czuł się bezpieczny i nie znał dnia, ani godziny. Naczelny prokurator wojskowy powiedział mi, po powrocie z inspekcji, na którą wysłałem go do więzień w Przemyślu, Zamościu i Lublinie, że trzyma się tam ponad 12 tysięcy ludzi. Nikt nie wie jakie zarzuty się im stawia, przez kogo zostali aresztowani, co się z nimi zamierza czynić”. Mimo takich właśnie warunków, pułkownik Jan Mazurkiewicz ps. „Radosław”, szef Kedywu, wydał rozkaz wyjścia z konspiracji. „Zapora” nakazał podległym mu oddziałom ujawnienie się. W październiku 1945 roku, po wyjściu z podziemia, został zabity, przez Urząd Bezpieczeństwa, dowódca oddziału poakowskiego, porucznik Wacław Rejmak ps. „Ostoja”. Podobnie, w krótkim czasie po ujawnieniu się, został aresztowany zastępca „Zapory”, porucznik Stanisław Wnuk ps. „Opal”, oraz wielu innych żołnierzy konspiracji. Czy można się dziwić, że w tych warunkach „Zapora” został w podziemiu? W końcu 1945 roku nawiązał kontakt z organizacją „Wolność i Niezawisłość” i przystąpił do organizowania zgrupowania partyzanckiego. Zadanie to było o wiele trudniejsze niż dowodzenie oddziałem Armii Krajowej walczącym z okupantem. „Zapora” nie mógł i nie chciał narażać mieszkańców wsi na represje ze strony N.K.W.D. i Urzędu Bezpieczeństwa. Las opuszczali wyłącznie na czas akcji. Zimą nieraz całe noce wędrowali, aby nie zamarznąć. Zdobywanie jedzenia i ciepłej odzieży było niezwykle trudne. Tak więc „napady” na pegeery nie były zwyczajnym rabunkiem. Były koniecznością. „Zapora” i jego ludzie wykonywali wyroki śmierci na konfidentach Urzędu Bezpieczeństwa, co potwierdzają zostawiane przy zwłokach kartki z informacją za czyją krzywdę jest odpowiedzialny ów stracony. Nieprawdą jest, że mordował niewinną ludność, kobiety i dzieci. Był zawsze przede wszystkim żołnierzem – karnym i zdyscyplinowanym, nie rozbestwionym mordercą. Oceniając sytuację jako coraz trudniejszą, „Zapora” namawiał swoich żołnierzy, aby organizowali sobie powrót do „cywila”, by w małych grupach opuszczali oddział. Próbowali zamieszkać w innej części kraju, ale często takie próby kończyły się aresztowaniami i represjami. Jeden z żołnierzy „Zapory”, ps. „Muszka”, wspomina, że dwukrotnie odchodził z oddziału, próbował zorganizować sobie normalne życie, ale, w porę ostrzeżony przed aresztowaniem, wracał do lasu. Kiedy ogłoszono amnestię, „Zapora” nie otrzymał od Komendy Okręgu „Wolności i Niezawisłości” rozkazu wyjścia z konspiracji. Razem z kilkuosobową grupą, pozostał w niej. Nakazał natomiast ujawnić się podległym mu oddziałom. We wrześniu 1947 roku „Zapora”, z kilkoma innymi osobami, planował przedostanie się zagranicę. 16 września, w czwartą rocznicę „skoku” do Polski, został aresztowany w Nysie, razem z siedmioma towarzyszami. Osadzono ich w osławionym więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Można sobie wyobrażać, co przeszli ci ludzie w trakcie półtorarocznego przesłuchania. Metody, które wobec nich stosowano, są dzisiaj coraz częściej ujawniane i niezmiennie wstrząsają i budzą grozę. Na rozprawę przyprowadzono ich w niemieckich mundurach. „Zapora” miał wybite zęby, zdarte paznokcie, połamane ręce. Ostatnie tygodnie życia spędził w karcu – betonowej skrzyni, o wysokości, długości i szerokości jednego metra, w której nie można było ani siedzieć, ani leżeć, ani stać. Żyją jeszcze ludzie, którzy to widzieli! Śmierć była dla „Zapory” wybawieniem. Wyrok wykonano 7 marca 1949 roku. Razem z nim, w pięciominutowych odstępach, stracono strzałem w tył głowy sześciu jego towarzyszy. Jeden ze skazanych został ułaskawiony przez Bieruta, dzięki koligacjom rodzinnym z Dzierżyńskim. Karę śmierci zamieniono mu na dożywocie. Wyszedł na wolność w 1956 roku, a w dwa lata później został zrehabilitowany. Człowiek ten żyje, biorąc czynny udział w życiu politycznym naszego kraju. Jest nim mecenas Władysław Nowicki. Postać „Zapory”, Hieronima Dekutowskiego, wciąż budzi wiele kontrowersji. Jest przedmiotem zaciekłych ataków tych, którzy kiedyś walczyli przeciw niemu. To oczywiste. Jednak, po latach, nad emocjami powinna wziąć górę chłodna analiza faktów, dokonana z perspektywy dnia dzisiejszego, uwzględniająca skomplikowane realia powojennej Polski. Życie i działalność „Zapory” to niezwykle interesujący materiał dla historyków. Miejmy nadzieję, że przyszłość odsłoni to, co ciągle jest niedopowiedziane, że sprawiedliwie oceni człowieka, który wszystkie swoje siły i życie poświęcił Polsce. „Zapora”, w chwili śmierci, nie miał nawet 31 lat.
Autor: Krystyna Frąszczak