Wywiad Ewy Kurek z Robertem Luśnią

Ewa Kurek: Jest pan jedynym fundatorem, a także głównym inicjatorem budowy pomnika–grobu cichociemnego majora „Zapory”. Od trzech lat ponadto, dzięki pańskiemu dofinansowaniu, w formie książkowej wydawane są relacje żołnierzy „Zapory”, a w 1995 roku w Warszawie współfinansował pan budowę pomnika poświęconego Polakom pomordowanym na Wschodzie i od lat sporo pieniędzy wydaje pan na pomoc i repatriację Polaków z Kazachstanu i innych rejonów byłego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Nie jest to zachowanie typowe dla współczesnych biznesmenów, którzy – o ile programowo nie wybrali „przyszłości” – nie widzą sensu lub nie mają ochoty zajmować się przeszłością.

Robert Luśnia: Polska tak naprawdę niewiele zrobiła dla tych, którzy walczyli i ginęli na Wschodzie, a zwłaszcza dla tych, którzy walczyli o wolność po roku 1944. Wszyscy pamiętamy o okupacji niemieckiej, ale tylko nieliczni wiedzą o tych, którzy przeciwstawili się drugiemu okupantowi, czyli Sowietom. Między obu okupacjami była tymczasem zasadnicza różnica. Niemcy mordowali Polaków, a Sowieci – po wymordowaniu tych, którzy im się przeciwstawili – łamali Polakom kręgosłup i usiłowali zapanować nad naszym duchem. Dlatego tak trudno jest to wszystko uporządkować. Zgoda, przez pięćdziesiąt lat, czyli do końca Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, było to zabronione. Ale od dziesięciu lat żyjemy w wolnej III Rzeczypospolitej, a tamci – myślę o „Zaporze” i jemu podobnych – jak skazano ich na niepamięć, tak do dziś nie mogą dopukać się do drzwi historii, aby przyznała należne im miejsce. Uważam, że wolna Polska – mimo iż to właśnie dzięki nim idea walki o niepodległość Polski przetrwała do mego pokolenia – po macoszemu traktuje tych niezłomnych żołnierzy wolności. Nie ma sensu wnikać w szczegóły i pytać dlaczego tak się dzieje. Jestem człowiekiem, który woli działać niż dyskutować lub dramatyzować. Na ile mogę, staram się wyrównać wyrządzone im przez ludzką niepamięć krzywdy. To wszystko. Inspiracją do takiej postawy są dla mnie słowa Ojca Świętego, który nie raz przypominał nam tę bodaj najważniejszą z prawd, iż naród, który traci pamięć, traci niepodległość. A ja – ponieważ sam, tak jak wszyscy, doświadczyłem komunizmu – tak po ludzku chcę, aby moje dzieci i wnuki żyły w wolnej i niepodległej Polsce.

Ewa Kurek: Jakie było pańskie doświadczenie komunizmu?

Robert Luśnia: Urodziłem się w 1962 roku, więc moje doświadczenie nie różni się zbytnio od tego, czego doświadczyliśmy wszyscy. Długo nie miałem świadomości nienormalności systemu, w którym przyszło mi żyć. W moim domu było tak, jak w większości polskich domów lat sześćdziesiątych. Ojciec zabierał mnie na wojskowe parady w dniu 22 lipca. Nie miało to podtekstu ideologicznego, bo mój ojciec nie był w partii, ale po prostu obaj lubiliśmy defilady. Ojciec szczególnie, bo mój dziadek zginął w 1939 roku w obronie Warszawy, więc może stąd ten jego sentyment do wojska. W szkole uczyłem się oczywiście o II wojnie i zbrodniach niemieckich, ale o Armii Krajowej i zbrodniach sowieckich dowiedziałem się, będąc już w liceum. Miałem nawet o to żal do ojca, ale dziś chyba go rozumiem. Jego starszy brat, mój stryj, był w armii Andersa. Ojciec po wojnie nie miał z tego powodu łatwego życia. Moje pierwsze, osobiste i świadome, doświadczenie komunizmu sięga roku 1976. Miałem 14 lat i wracałem właśnie ze szkoły, gdy ulicą Targową w Warszawie ciągnął na Stadion Dziesięciolecia tłum robotników. Poszedłem z nimi. Ludzie nieśli transparenty, a na stadionie wznosili okrzyki i bili brawo. Tyle tylko, że treść okrzyków podawał im stojący obok mnie facet. On także inicjował bicie braw. Na stadionie słyszałem ponadto rozmowy krzyczących i bijących brawa robotników: klęli na Gierka, partię i przymusowy wiec. Wszystko to oglądałem potem w dzienniku telewizyjnym, z którego wynikało, że robotnicy Warszawy uważają robotników z Radomia za warchołów i wichrzycieli. Wiedziałem już, że komunizm jest wielkim oszustwem, bo ktoś dyryguje ludźmi, a oni ze strachu zachowują się tak, jak chce władza. Potem przyszły sklepy komercyjne. W normalnych sklepach nie było nic, a w tych komercyjnych schab miał zawrotną cenę. Pamiętam to, bo moich rodziców, tak jak większości ludzi w tym kraju, nie stać było na robienie zakupów w komercyjnych sklepach. Na wszystko to nakładało się moje zainteresowanie historią i zbiorowy odruch Polaków odrzucenia narzuconej nam miłości do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich: obowiązkowej nauki języka rosyjskiego, gloryfikowania sowieckiej ideologii, akademii z okazji rewolucji październikowej i tak dalej.

Ewa Kurek: Skąd u pana to szczególne zainteresowanie „Zaporą”? Czy pochodzi pan z Lubelszczyzny?

Robert Luśnia: Pochodzę z Warszawy i jestem w czwartym pokoleniu warszawiakiem. Z postacią „Zapory” zetknąłem się w mokotowskim więzieniu. Ktoś, nie pamiętam już kto, wspomniał wtedy, że przed nami siedział w tych celach zamordowany przez komunistów cichociemny major „Zapora” z Lubelszczyzny. To były przecież te same mury… Nikt wtedy nie potrafił powiedzieć nic bliższego o „Zaporze”.

Ewa Kurek: Czy należy przez to rozumieć, że był pan więźniem Mokotowa?

Robert Luśnia: Siedziałem w więzieniu mokotowskim cztery miesiące.

Ewa Kurek: Za co i kiedy?

Robert Luśnia: W końcu lat siedemdziesiątych, jeszcze w liceum, związałem się z Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROBCiO). Przy pomocy Andrzeja Czumy, wydawaliśmy nielegalne pismo „Uczeń Polski”. Gdy wybuchła pierwsza „Solidarność”, nasze pisemko wydawaliśmy legalnie i współpracowaliśmy z ukazującymi się w Warszawie „Wiadomościami Dnia” Regionu Mazowsze. Jesienią 1981 roku rozpocząłem studia na Politechnice Warszawskiej. W dwa miesiące później zaczął się stan wojenny. Internowali mnie 13 lutego 1982 roku. Najpierw siedziałem cztery miesiące w Białołęce, a potem przewieziono mnie do mokotowskiego więzienia. Tam poczułem prawdziwe dotknięcie historii. Mimo iż tacy jak „Zapora” zginęli w Mokotowie dziesiątki lat wcześniej, pamięć o nich żyła w murach tamtego więzienia…

Ewa Kurek: To dość niezwykła historia. W chwili obecnej jest pan wiceprezesem Herbapolu i jednocześnie właścicielem niemal jednej trzeciej lubelskiej fabryki ziół. Może najpierw wyjaśni pan, jak warszawiak, student i mokotowski więzień, trafił do Lublina i stał się współwłaścicielem Herbapolu?

Robert Luśnia: Po opuszczeniu Mokotowa wróciłem na studia. Miałem dwadzieścia lat i wiedziałem już na pewno, że nie chcę żyć w komunizmie. A więc podziemne Niezależne Zrzeszenie Studentów, kontakty ze studencką i antykomunistyczną Polską, kolejne dwa wyroki za nieprawomyślność – oba w zawieszeniu. Z nudów i z braku środków do życia – mieszkałem wtedy z rodzicami w kawalerce na Pradze – założyłem z kolegami, przy ulicy Grzybowskiej w Warszawie, giełdę komputerową. To był czas, gdy komputery stawały się modne i potrzebne, a komunizm nie nadążał za potrzebami ludzi. Na naszej giełdzie można było kupić i sprzedać komputer, oprogramowanie, dyskietki i tak dalej. Giełda na Grzybowskiej istnieje zresztą do dziś. Wtedy trafiliśmy w dziesiątkę. Tak zaczęła się moja, jak to się zwykło określać – choć ja sam tego bardzo nie lubię – kariera biznesmena, choć w drugiej połowie lat osiemdziesiątych było jeszcze do niej bardzo daleko. Na dobre wydoroślałem, gdy z żoną, bez żadnych widoków na własne mieszkanie, oczekiwaliśmy pierwszego dziecka. To był skok … pożyczyłem dwa tysiące dolarów, wsiadłem z mamą do samolotu i ruszyliśmy w wielki świat. Przywieźliśmy z Tajlandii pierwszą partię ubrań. Sprzedaliśmy je, oddaliśmy dług i ruszyliśmy w następną podróż. Wkrótce moja mama założyła firmę zajmującą się sprzedażą damskiej konfekcji. Ja po pewnym czasie byłem w niej zbędny. Zarobione pieniądze zainwestowałem w powstające w Lublinie Radio Puls, a potem w Herbapol.

Ewa Kurek: Ale dlaczego właśnie Lublin?

Robert Luśnia: Ponieważ urodziłem się i wychowałem na Pradze, koledzy z lewobrzeżnej Warszawy zawsze żartowali, że mieszkam w Azji. Odpowiadałem im, że zgadzam się, iż na wschód od Wisły rozciąga się Azja, pod jednym wszak warunkiem: muszą uznać, że Katolicki Uniwersytet Lubelski jest oazą wolności na azjatyckim kontynencie zniewolenia. Uznawali. Lublinianie nie zdają sobie zapewne sprawy z tego, jak przez polskie społeczeństwo, zwłaszcza studentów Niezależnego Zrzeszenia Studentów, postrzegany był w latach osiemdziesiątych Katolicki Uniwersytet Lubelski. Dla nas wasza uczelnia była autentyczną oazą wolności i prawdy, intelektualnym i patriotycznym sercem Polski. Czymś chyba na kształt średniowiecznych klasztorów, w których ocalono dla ludzkości i przeniesiono przez ciemne wieki średnie dorobek starożytności. Z tymże Katolicki Uniwersytet Lubelski przenosił dorobek tysiącletniej Polski przez ciemne wieki komunizmu. Wszystko to zadecydowało zapewne o tym, że studenci Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, działacze Niezależnego Zrzeszenia Studentów, byli w środowisku warszawskim dobrze znani. Miałem wśród nich serdecznych przyjaciół. Gdy, po odejściu z firmy mojej matki, szukałem dla siebie miejsca, ściągnęli mnie do powstającego właśnie Radia Puls. Tak związałem się z Lublinem. Potem przyszła kolej na Herbapol.

Ewa Kurek: Pieniądze, przeznaczone na upamiętnienie walki majora „Zapory” i jego żołnierzy, pochodzą z pańskich prywatnych dochodów, to znaczy nie odpisuje ich pan sobie od podatku, ani nie wciąga w koszty Herbapolu, lub innej prowadzonej przez pana firmy. Dlaczego?

Robert Luśnia: Pieniądze na takie rzeczy albo się daje, albo się ich nie daje. Przecież kwot przeznaczonych na kupno kwiatów dla mojej żony też nie odpisuję od podatku, ani nie wciągam w koszty Herbapolu. Ale proszę mnie dobrze zrozumieć. Uważam, że to bardzo ważne, iż pewne inicjatywy kulturalno–patriotyczno–charytatywne można w Polsce wspierać poprzez odpisy podatkowe. Taka forma wspomagania dobrych inicjatyw społecznych jest od dawna stosowana z wielkim powodzeniem na Zachodzie i nie widzę w tym nic złego. Korzystam z niej sam w pewnych wypadkach. Tyle tylko, że nie chciałem i nie chcę z niej korzystać w wypadku „Zapory” i jego żołnierzy. Skoro oni nie zawahali się poświęcić dla tego kraju życia, ja mogę dać im także coś tylko i wyłącznie od siebie.