Z zadowoleniem powitałem artykuł pana mecenasa Władysława Nowickiego, w „Przeglądzie Tygodniowym” (numer 22/89), „Szukajmy prawdy. Każda wojna domowa jest w historii kartą tragiczną”, będący polemiką z moją publikacją w „Trybunie Ludu” (numer 57/89) – „Realia pierwszych powojennych lat. Prawda – rzecz niepodzielna”. Muszę wyznać, że w zakończeniu mojego artykułu, nie wymieniając nazwiska, prowokowałem pana Nowickiego do wypowiedzenia się w sprawie działalności „Zapory”. Zwrot „Czy koledzy »Zapory« z »Wolności i Niezawisłości« nie mają w tej sprawie nic do powiedzenia? Mam wątpliwości, czy zdobędą się na odwagę” był raczej zwrotem retorycznym. Oczekiwałem, że odezwie się mecenas Nowicki. Nie zawiodłem się. Niestety, już na wstępie, muszę rozczarować mojego adwersarza. Wtedy, kiedy działał „Zapora”, a pan Nowicki był „jego politycznym przełożonym”, moje stanowisko służbowe było znacznie, a znacznie niższe niż Nowicki przypuszcza. Byłem wtedy kierownikiem Wydziału Organizacyjnego Warszawskiego Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Partii Robotniczej. Rzecz upraszczając, byliśmy mniej więcej na analogicznych stanowiskach, pan Nowicki w podziemiu, zaś ja w legalnie już działającej Polskiej Partii Robotniczej. Możemy przeto, na zasadach równorzędności, z poszanowaniem czci i godności, wymienić najbardziej kontrowersyjne poglądy i opinie. Do pracy w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego zostałem skierowany w 1953 roku. Muszę również wyjaśnić pewne nieporozumienie, które zabrzmiało jako zarzut, w końcowej części artykułu mecenasa Nowickiego. Skierował on pod moim adresem pytanie, czy potrzebne są teraz, „gdy mówi się o konieczności porozumienia narodowego”, tak „jątrzące” artykuły, „tak bardzo nie rozumiejące tragizmu narodowego tamtych lat”. I nie uniknął, niestety, modnego dziś stawiania stopni w cenzurce, że wieje z mego artykułu „duch Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego”, czy, że „rysuje się nad nim cień Stalina”. Zdążyłem już zauważyć, że w tym czasie, który jest tematem polemik między mną a mecenasem Nowickim, nie byłem ani wiceministrem bezpieczeństwa publicznego, ani pracownikiem tego aparatu. Nie mogłem więc przesiąknąć „duchem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego”. Natomiast, co się tyczy drugiego stopnia w wydanej mi cenzurce, posłużyć się muszę refleksją, która bardzo często przychodzi mi na myśl, gdy wspominam, że użyję słów pana Nowickiego, „tragizm narodowy tamtych lat”. Przez cały rok 1945 byłem Pierwszym Sekretarzem Komitetu Powiatowego Polskiej Partii Robotniczej w Płońsku. Powiat, położony niedaleko stolicy, był spokojnym terenem, podziemie zbrojne nie dawało znać o sobie, a „bezpieka”, jak ją nazywa pan Nowicki, nie dokonywała aresztowań byłych członków Armii Krajowej. Nagle w sierpniu otrzymałem informację, że zamordowany został w Karlinowie Stanisław Raczkowski, rolnik (ziemię otrzymał z reformy rolnej), ojciec dwojga małych dzieci, w latach okupacji przynależący do Armii Ludowej. Pojechałem na miejsce zbrodni. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego został zamordowany ten spokojny człowiek, zwykły członek Polskiej Partii Robotniczej. Czy dlatego, że wziął ziemię obszarniczą? Czy dlatego, aby zastraszyć chłopów przed popieraniem władzy ludowej? Podobne sprawy przywoływałem na pamięć, pisząc o działalności „Zapory”. Gdzież tu „cień Stalina”? Po cóż potrzebny był Panu, Panie Mecenasie, ten popis retoryczny, podczas poważnej polemiki? Wreszcie, nie pod moim adresem należy skierować pytanie, na temat podjęcia tematu związanego z działalnością „Zapory”, w chwili, gdy czynione są wysiłki o porozumienie narodowe. Była to jedynie moja reakcja na próby „kanonizowania” „Zapory” na bohatera narodowego, w której Pan aktywnie uczestniczył. A teraz do spraw merytorycznych. W pełni podzielam zdanie pana mecenasa, że „każda wojna domowa niesie ze sobą napięcia, szczególnie uczucie nienawiści do przeciwnika, trudniej w niej, niż w wojnie normalnej, o elementy rycerskości, trudniej o zawieszenie broni, trudniej o pokój”. Był to jednak, jak słusznie pan Nowicki zauważa, „stan sui generis wojny domowej”. Nie było tu, jak podczas wojny domowej w Rosji czy w Hiszpanii, ani linii frontu, ani okopów, ani jednolicie umundurowanych formacji przeciwnika. W tej, sui generis, wojnie domowej podstawowe metody działania uzbrojonych przeciwników nowej władzy polegały na: organizacji zasadzek na patrole milicyjne i wojskowe, napadach na posterunki milicyjne, napadach, połączonych z morderstwami, na zwolenników władzy ludowej. Przyznać Pan musi, że tego typu działania nic wspólnego nie mają z formacjami wojskowymi. A taka forma walki dominowała w działalności zgrupowania zbrojnego „Zapory”. Ta specyfika działań ugrupowań zbrojnego podziemia zrodzić musiała, po drugiej stronie barykady, odruchy obrony. Różnimy się z panem Nowickim, i to w sposób zasadniczy, na temat źródeł walk bratobójczych w Polsce w latach 1944–1947. Sytuacja w Polsce, na progu jej wyzwolenia spod okupacji hitlerowskiej, była bardziej złożona niż stara się ją przedstawić mecenas Nowicki w swoim artykule polemicznym. Nie mam zamiaru negować, ani bagatelizować tych elementów sytuacji politycznej, które ułatwiały „ucieczkę do lasu”. Sądzę, że powstały dziś warunki ku temu, aby historycy mogli spokojnie określić ich wpływ na kształtowanie się naszej powojennej rzeczywistości. Ale czyż tendencje do podjęcia walk bratobójczych nie narastały już w latach okupacji? Borów to tylko symbol. Czyż trzeba tu przypominać rozkazy o sabotowaniu poboru do wojska, rozkazy o organizowaniu dezercji z odrodzonego Wojska Polskiego? Zgłoszenie się do rejestracji wojskowej „stanowić będzie zbrodnię stanu, karaną śmiercią”, pisał, w swym obwieszczeniu, z 31 sierpnia 1944 roku, Komendant Okręgu Lubelskiego Armii Krajowej. Czyż trzeba przywoływać na pamięć, kto i kiedy rozpoczął przygotowania na wypadek tzw. drugiej okupacji? Dokumentacja w tych sprawach jest dość obszerna. Przypuszczam, że znana jest doskonale mecenasowi Nowickiemu. Na skutki takich postaw nie trzeba było długo czekać. 2 września 1944 roku zamordowany został w Zamościu major Kropniwicki, komendant Rejonowej Komendy Uzupełnień. A potem potoczyła się lawina zamachów i morderstw przedstawicieli i zwolenników nowej władzy. Trudno, na drodze dochodzenia do prawdy, pominąć tak istotny czynnik, jak obecność uzbrojonych formacji na zapleczu walczącego frontu. Żadna walcząca armia nie może pozwolić, aby za jej plecami stały uzbrojone pułki i dywizje, w dodatku jej nieprzychylne. Zdawał sobie z tego doskonale sprawę generał Kazimierz Sosnkowski, zapytując, jeszcze w listopadzie 1943 roku, Komendanta Głównego Armii Krajowej – czy wobec braku „uprzedniej umowy politycznej, dowództwo sowieckie będzie tolerować obok siebie oddziały polskie, podległe legalnym władzom Rzeczypospolitej?”. A Komendant Główny Armii Krajowej, generał Komorowski, depeszował mu 14 lipca 1944 roku, że zmusimy Sowiety do „łamania naszej woli siłą”. Nie było więc wątpliwości, że musi to doprowadzić do powikłania i tak już skomplikowanej sytuacji w kraju. Nie trzeba było długo czekać. Komendant Okręgu Lubelskiego Armii Krajowej już 30 lipca meldował, że postawiona została przed nim alternatywa, albo „wstąpienie do armii Berlinga, względnie rozbrojenie”. Podobnie rzecz miała się na Zachodzie. Generał de Gaulle, po wkroczeniu wojsk alianckich do Francji, rozwiązał „nieregularne oddziały zbrojne”, a także Krajową Radę Ruchu Oporu. Generał Erskin, w wykonaniu rozkazu generała Eisenhowera, zażądał od belgijskiego ruchu oporu złożenia broni. Dowódca wojsk brytyjskich w Grecji, generał Scobie, otrzymał rozkaz rozbrojenia oddziałów E.A.M., które – jeszcze przed wkroczeniem Brytyjczyków – wyzwoliły kraj, a jego dywizje pancerne złamały opór Greków siłą. Czyż można te okoliczności wymazać z realiów polskich lat 1944–1945? Nie mam zamiaru aprobować internowania i deportacji członków Armii Krajowej – do Związku Radzieckiego. Zdaję sobie sprawę z konsekwencji politycznych takich poczynań, które po 45 latach dają jeszcze znać o sobie. Chodzi mi głównie o przypomnienie powikłań sprawy polskiej w końcowym okresie drugiej wojny światowej. Trudno zgodzić się z poglądem mecenasa Nowickiego, że „resort bezpieczeństwa” od początku widział w Armii Krajowej „tylko wroga, którego trzeba zniszczyć, a w każdym razie obezwładnić”. Stosunek do Armii Krajowej służby bezpieczeństwa różnie się kształtował, w zależności od nasilenia działań zbrojnych tej organizacji na ziemiach już wyzwolonych. Na posiedzeniu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, 4 października 1944 roku, kierownik resortu bezpieczeństwa publicznego, Stanisław Radkiewicz, mówił: „Początkowo akowców nie aresztowaliśmy, rozbrajaliśmy ich i odsyłaliśmy do wojska, niezależnie od tego do jakiej hierarchii należeli”. Można to oczywiście zbagatelizować stwierdzeniem, że resort ten był na początku października jeszcze w „powijakach”. Ale nie zmienia to istoty rzeczy. Po tych rozważaniach, ogólnej natury, pora powrócić do sprawy „Zapory”. W tym temacie nie mogę konkurować z panem mecenasem Nowickim. Zna on działalność „Zapory” jako jego zwierzchnik polityczny. Ja zapoznawałem się ze sprawą „Zapory” na podstawie akt, w czterdzieści lat po likwidacji jego ugrupowania zbrojnego. Podchodzę więc do sprawy z pewnego dystansu, zaś pan Nowicki, czemu się nie dziwię, jest emocjonalnie z nią związany. W moim poprzednim artykule odnosiłem się z uznaniem do działalności porucznika „Zapory” w walce z hitlerowskim okupantem. Natomiast z całą surowością potępiałem jego działalność po wyzwoleniu. I poglądu swego nie mogę zmienić, choćby z uwagi na 328 ofiar bratobójczej działalności porucznika „Zapory”. Dlatego też nie mogę się zgodzić, że działalność „Zapory”, jak twierdzi pan Nowicki, „nie była ciemną kartą tamtych lat”, najwyżej, jak dodaje, „może być uznana za kartę tragiczną”. Było to moim zdaniem kartą i ciemną, i tragiczną. Mogę mieć szacunek dla pana mecenasa Nowickiego, że z taką determinacją broni swego kolegi. Szkoda, że w swojej polemice pan Nowicki przemilczał relacje między „Wolnością i Niezawisłością”, jako organizacją, a jej oddziałami zbrojnymi, określanymi jako „samoobrona”. Odnoszę wrażenie, na podstawie znanych mi dokumentów, że porucznik „Zapora” wyłamywał się spod opiekuńczych skrzydeł swoich zwierzchników politycznych. Rozumiem, że zawód, jaki uprawia pan Nowicki, wpływać musi w sposób zdecydowany na proces jego myślenia. Jako strona w procesach broni, a nie oskarża. A cechą każdej obrony jest minimalizowanie win, szukanie przyczyn obiektywnych. Podobną metodę zastosował w obronie „Zapory”. Czasem więc uderza w próżnię, czasem bagatelizuje jego wyczyny, czasem neguje fakty, które są w meldunkach, a które, po upływie czterdziestu lat, trudno sprawdzić. Przede wszystkim nie jest prawdą, że wszystkie zabójstwa, napady, jakie miały miejsce w rejonie działania „Zapory”, przypisuje się jemu. Prawdą natomiast jest, że najwięcej napadów zbrojnych i zabójstw obciąża „Zaporę”. Sądzę, że pan Nowicki czytał w „Trybunie Ludu” (numer 80/89) wstrząsający list pani Julianny Kałużki, którą chłopcy „Zapory” (wymienia nazwisko), jako 14–letnią dziewczynkę, usiłowali zgwałcić. W zamian za córkę oddała się matka, która zgwałcona została na oczach dziewczynki. „Beniek” (on był sprawcą gwałtu) nie został „ukarany śmiercią”. Zmarł śmiercią naturalną i pochowany jest na cmentarzu w Urzędowie. Podczas napadu na dom Jana Rojka, członka Polskiej Partii Robotniczej, w Gutanowie, 11 czerwca 1946 roku, oprócz zamordowania 55–letniego gospodarza, ofiarą zbrodni padli jego córka Barbara i syn Stanisław. We wsi Doły, powiatu puławskiego, 1 sierpnia 1945 roku, zamordowano małżeństwo Kośmińskich, Jana i Annę, członków Polskiej Partii Robotniczej. W Kolonii Zaborze, powiatu puławskiego, 22 sierpnia 1945 roku, dokonano napadu na zagrodę członka Polskiej Partii Robotniczej, Zygmunta Pietrasa, którego zamordowano wraz z żoną Marią. Byli to bezbronni ludzie, nie było żadnej wymiany strzałów, po prostu ich zastrzelono. Mógłbym wiele przykładów podobnego typu przytoczyć. „Ogromna większość ludzi, ” – pisze mecenas Nowicki – „których wymienia się jako ofiary »Zapory«, zginęła w akcjach zaczepnych i pościgowych”. Mija to się znów z prawdą. Napady na posterunki (a było ich 69, nie licząc napadów na placówki Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej) można uznać za akcje zaczepne, ale ze strony grup zbrojnych „Zapory”. A mojemu adwersarzowi, o ile go dobrze zrozumiałem, chodzi o akcje zaczepne ze strony sił porządkowych. W wyniku starć (wymiany strzałów) zginęło stosunkowo niewielu. Absolutna większość ofiar zgrupowania „Zapory” to ludzie zamordowani najczęściej z premedytacją. Można to łatwo udowodnić, przytaczając rejestr napadów. Pan mecenas Nowicki zasłania się maksymą Voltaire’a: „Kłamać, byle śmiało, zawsze coś z tego zostanie”. Ja opierałem się, i nadal opieram się, na meldunkach z tamtych lat, a zatem maksymę tę można odwrócić w stronę mojego polemisty. Nie widzę powodu, aby uznać, że ofiary i świadkowie zbrodni kłamali. Zdziwiony, a nawet zaskoczony zostałem zarzutem pod moim adresem, że zaliczyłem „akcje dochodowe” jako zwyczajne rabunki. A jak zakwalifikować taki oto wyczyn chłopców „Zapory”: podczas napadu na dom Józefa Wojtaszka, w Ludmiłówce, powiatu kraśnickiego, dokonano zaboru mienia – ubrań, obuwia, bielizny i gotówki? Nie były to odosobnione akcje. Czy może Pan, Panie Mecenasie, nadal twierdzić, że nie jest to zwykły rabunek – delikatniej mówiąc – zabór mienia? Co tu jest nielogicznego w moim twierdzeniu, jak zarzuca mi mój adwersarz? Ja tego nie widzę. Mecenas Nowicki nie przeczy, że „Zapora” przeprowadzał akcje pacyfikacyjne „wsi wyjątkowo wrogiej wobec partyzantki”. Potwierdza zatem terrorystyczny charakter działań zgrupowania „Zapory”. Ma nawet za złe, że mieszkańcy tych wsi „bronili się”, zaś „pożary powstawały w czasie walki”. A cóż – mieli się nie bronić, gdy ich życie i mienie zostało zagrożone? Akcje „Zapory” nie ograniczały się do wsi Moniaki. Posłuchajmy, co pisze „Drań” w swoim pamiętniku: „Niedziela. 1 grudnia 1946 roku. Dziś robota. Koniec wsi Tokary, gdzie mieszkają komuniści – rozbita. Następna wioska – Huta. Cała wioska, po krótkim strzelaniu, w naszych rękach. Szaty (wzięte) członkom Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej, demolacja mieszkań, uzupełnienie mundurów, kożuchów, butów i tym podobnych. Do jedzenia zabrano świnię. Ze wsią Grotki dzieje się to samo, tylko Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej spalona”. Nie wymaga to komentarza. Czy nieprawdziwe są niektóre okrucieństwa, dokonywane przez grupy zbrojne „Zapory”? Pan Nowicki kwestionuje, stwierdzając: „Tego rodzaju działania nie miały miejsca, a ludzie, którzy by się ich dopuścili, zostaliby ukarani śmiercią”. I w tym miejscu pan mecenas zarzuca mi po prostu kłamstwo. Muszę zatem odwołać się do zapisu w meldunku. Brzmi on: „14 lipca 1946 roku (w poprzednim artykule omyłkowo wydrukowano – kwietnia) banda »Cygana«, podległa »Zaporze«, uprowadziła ze wsi Bęczyn Przedmieście, powiat Kraśnik, siostry, Janinę i Sabinę Gajewskie. Zostały one zamordowane w lesie urzędowskim za popieranie władzy ludowej. Zwłoki ich znaleziono 20 lipca 1946 roku. Sekcja zwłok wykazała, że nie były zastrzelone, lecz zamordowane (obcięto języki i uszy, wyrwano włosy, wybito zęby)”. I drugi zapis: „W nocy z 24 na 25 stycznia 1947 roku bandyci z bandy »Zapory«, na cmentarzu w Kawęczynie, wykopali z grobu i wyrzucili na wierzch zwłoki chorążego Długosza Leopolda – byłego funkcjonariusza Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego Lublin, który poległ w walce z bandą »Zapory« 21 stycznia 1947 roku”. Nic nie wiadomo, aby sprawcy tych bestialskich wyczynów zostali ukarani śmiercią, jak dziś życzyłby sobie pan Nowicki. W różnych grupach zbrojnego podziemia tego typu okrucieństw spotkać można wiele. Nie pisałem szkicu o działalności Zgrupowania „Wolności i Niezawisłości”, dowodzonego przez „Zaporę”. Musiałem się także liczyć z wymogami wobec artykułów publicystycznych gazety codziennej. Nie można więc ode mnie wymagać, aby wszystko, co interesuje mego adwersarza, zostało uwzględnione w krótkim artykule. Niczego „nie zapomniałem”, nie „prześlizgiwałem” się po „kłopotliwym” dla mnie temacie, ani nie „zabrakło wiceministrowi bezpieczeństwa publicznego odwagi”, ani też niczego „nie przemilczałem”. Zmusza to mnie do ustosunkowania się do tych zarzutów. 1) „Zapora” miał wiele możliwości, aby wyjść z konspiracji, aby zaprzestać zbrodniczej działalności, szczególnie po utworzeniu Rządu Jedności Narodowej. Jeszcze przed amnestią, z sierpnia 1945 roku, rozpoczęły się rozmowy z „Opalem” (Stanisławem Wnukiem), który zadeklarował zaniechanie wszelkich akcji zbrojnych i złożenie broni. Jednak „Zapora” i szereg dowódców grup nie złożyło broni i nie wyszło z konspiracji. Z amnestii sierpniowej, która w tym czasie wchodziła w życie, skorzystało jednak wielu uczestników jego zgrupowania. Nie skorzystał on także z wezwania pułkownika „Radosława”, szefa Centralnego Obszaru Delegatury Sił Zbrojnych. Słusznie zauważa pan mecenas Nowicki, że „Zapora” również nie skorzystał z kolejnej amnestii, z lutego 1947 roku. Prawdopodobnie pan Nowicki, który brał udział w rozmowach z przedstawicielami Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, lepiej niż ja zna przebieg tych rozmów. Prawdą jest też, że z amnestii 1947 roku skorzystało wielu podkomendnych „Zapory”. Czy wszyscy za jego przyzwoleniem, trudno mi powiedzieć. Różnie bywało. Ale „Zapora”, i najbardziej wierni mu ludzie, z amnestii nie skorzystali, czemu pan Nowicki nie zaprzecza. Mam jednak wątpliwości (wymaga to sprawdzenia), czy deklaracja amnestyjna, jak pisze Nowicki, została „unieważniona przez władze bezpieczeństwa”, wszak ustawa amnestyjna to akt wyższego rzędu. 2) Pan mecenas Nowicki jest w błędzie, dowodząc, że skoro „dygnitarze władz bezpieczeństwa” fatygowali się w teren, to musieli zdawać sobie sprawę, że nie pojechali „do dowódcy morderców i nie rozmawiają z szefem politycznym morderców”, lecz „zdawali sobie sprawę i z wartości bojowej oddziałów, i wielkiej wartości moralnej, i z ich znaczenia politycznego”. Rozmawiano wtedy z wieloma dowódcami podziemnych grup zbrojnych, rozmawiano w imię przerwania ich zbrodniczej działalności, w imię ochrony życia i mienia nękanej ludności, spokoju i bezpieczeństwa publicznego. Dziś można rozprawiać o „wartości bojowej”, czy „wielkiej moralności”, albo „znaczeniu politycznym”, wówczas rzecz szła o sprawy elementarne, o zaprzestanie napadów i morderstw, o to, aby przestała się lać krew polska. 3) Niestety, nie jest prawdą, że „Zapora” zaprzestał działalności zbrojnej po amnestii z lutego 1947 roku, jak usiłuje przekonywać pan Nowicki. Ostatni napad zbrojny, pod dowództwem „Rysia”, odnotowały kroniki milicyjne 29 sierpnia 1947 roku. Nieco wcześniej, 6 sierpnia, zagarniając pieniądze przeznaczone na wypłatę robotnikom firmy „Pidrostrech” (770 tysięcy złotych), „Orzeł” awizował działalność „Zapory”, podpisem: „Grupa »Zapory« – »Orzeł«”. Były również i akty morderstw, ofiarami których padli: Pawłowski Edward (21 marca 1947 roku), Cnota Adam, Olech Katarzyna (8 czerwca 1947 roku), Król Władysław (12 lipca 1947 roku), Gorajek Helena (14 lipca 1947 roku), Miełgoś Wincenty i Miełgoś Jan (28 lipca 1947 roku). Istotnie, nie podawałem ani okoliczności aresztowania „Zapory” (nie uważałem tego za sprawę aż tak istotną), ani nie odnosiłem się do przebiegu procesu „Zapory” i osób z nim związanych. Wiadomo jednak, że „Zapora” nie został skazany za próbę nielegalnego przekroczenia granicy, a za działalność od września 1944 roku do połowy 1947 roku. 4) Nie wiem czy Aldona Dzierżyńska interweniowała w sprawie wyroku na pana Nowickiego u ambasadora Związku Radzieckiego, Lebiediewa. Nie wykluczam tego. Lecz w aktach sprawy znajduje się jej pismo, datowane 15 listopada 1948 roku, do Bolesława Bieruta. W liście tym Aldona Dzierżyńska pisze: „Kocham go jak własnego syna, a więc przez pamięć niezapomnianego brata mego, Feliksa Dzierżyńskiego, błagam Obywatela Prezydenta o łaskę darowania życia Władysławowi Nowickiemu”. Sądzę, że to pismo znane jest zainteresowanemu. Na podstawie tego pisma, nastąpiło ułaskawienie pana Nowickiego. Nie rozumiem więc, co pan mecenas Nowicki chciał osiągnąć, pisząc, że „nawet ona miała olbrzymie trudności, aby ułaskawić bardzo bliskiego jej człowieka”. Na zakończenie krótka refleksja. Droga do prawdy nie prowadzi poprzez układy i kompromisy. Moja partia (a do ruchu tego przynależę od 50 lat) otwarcie przyznała się do błędów i wypaczeń, które doprowadziły do wielu tragicznych następstw. Czy nie czas, aby druga strona również spojrzała krytycznie na swoją działalność, na swoje błędy, które również prowadziły do tragicznych następstw? Na razie nie widzę takich prób. Odwrotnie, obserwuję tworzenie legend i mitów z jednej strony, oraz nasilanie się przeciwko niej ataków z drugiej strony. Wyrazem tworzenia mitów była owa uroczystość w kościele ojców Dominikanów w Tarnobrzegu, w której pan Nowicki uczestniczył. Mówiąc słowami pana Nowickiego, czy to było potrzebne, „gdy mówi się o konieczności porozumienia narodowego”? A jeśli już się stało, to czy obecnemu przywódcy odradzającego się Stronnictwa Pracy nie czas pomyśleć o ofiarach działalności jego ówczesnych kolegów?
Autor: Jan Ptasiński