Jeden wielki dramat

Większość czytelników, w listach, telefonach oraz wypowiedziach, wyrażając swe opinie w związku z publikacją artykułu o dziejach Hieronima Dekutowskiego – „Zapory”, pozytywnie przyjęła fakt, iż tym razem nie pokazano sprawy w sposób jednostronny, ale podjęto próbę ukazania również bojowych, żołnierskich zasług tego człowieka. Dosyć wymowny był fakt, iż złożył mi również wizytę członek rodziny Hieronima Dekutowskiego, prosząc o listy, jakie otrzymałem po tej publikacji. Bardzo nieliczne natomiast były korespondencje z wyrazami oburzenia, potępienia, bądź też z pospolitymi pogróżkami, podpisane „Prawdziwy Polak”, czy „Pezetpeerowiec”. Na tym tle tekst pana Macieja Sobieraja jest pewnym ewenementem. Nie mogę jednak pewnych sformułowań pozostawić bez odpowiedzi. Już na wstępnie autor stwierdza, iż „wbrew zapewnieniom” słabo znam historię. Chociaż nie ma w moim tekście takiego zapewnienia, przyjąłbym reprymendę z należytą pokorą, gdybym w tekście mego adwersarza znalazł jakieś nowe, istotne fakty, wzbogacające naszą wątłą wiedzę o tej dramatycznej historii. Niestety, to, co następuje dalej, jest raczej powtarzaniem ogólnych schematów, tyle tylko, iż pokazywanych z odwrotnej strony. Likwidowani przez oddziały „Zapory” to – zdaniem autora listu – wyłącznie uzbrojeni funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej, N.K.W.D., Polskiej Partii Robotniczej. Czy rzeczywiście? Najmłodsza spośród 33 osób zabitych w Wierzchowiskach liczyła 11 lat. Trochę za mało jak na agenta N.K.W.D.! A dziewięciu członków organizacji młodzieżowych, ujętych w Rozkopaczewie i zastrzelonych, dlatego, że ośmielili się udać na pierwszomajową manifestację? A całe „komunistyczne rodziny” zlikwidowane w Puchaczowie… Chcę być dobrze zrozumiany. Przypominając te fakty, nie pragnę bynajmniej usprawiedliwiać stalinowskiego terroru, ani też zohydzać tych, którzy w tej wojnie domowej znaleźli się po drugiej stronie barykady. Chodzi jednak o to, aby uświadomić sobie w pełni głębię narodowej tragedii. Ocenić nie tylko wymiar strat, ale również spustoszeń moralnych, dokonywanych po obu stronach. I wyciągnąć z tych strasznych doświadczeń odpowiednie wnioski. Aby nigdy już, najgłębsze nawet różnice polityczne między braćmi Polakami, nie były przyczyną bratobójczej walki. I takie intencje, nie zaś makiaweliczny zamiar deprecjacji Armii Krajowej, przyświecały mojej publikacji. Można oczywiście każdy artykuł przyjmować oraz interpretować w dowolny sposób. Ale nikt – traktując go uczciwie – nie znajdzie określeń ubliżających, owych cytowanych przez Macieja Sobieraja: „zaplutych karłów reakcji”, „faszystów spod znaku Armii Krajowej”. To już są (przepraszam za określenie – innego tutaj nie znajduję) brzydkie insynuacje. Nie ma też jakiejkolwiek próby dezawuowania inicjatywy wmurowania tablicy pamiątkowej w miejscowości urodzenia Hieronima Dekutowskiego. Miałem w ręku list protestacyjny mieszkańców Wierzchowisk i szereg innych wypowiedzi w tej sprawie. Nie wykorzystałem ich celowo, nie chcąc nadawać sprawie aktualnych emocji. Autor „Jednego życiorysu »Zapory«” nie chce też dostrzec faktu, na który zwrócili uwagę inni – w tym również towarzysze broni Hieronima Dekutowskiego. Na drugą część publikacji złożyły się wyłącznie i jedynie – bez komentarza i retuszu – fragmenty z materiałów sądowych. Oczywiście nie jest to – ze względu na specyfikę tamtych czasów – materiał gwarantujący absolutny obiektywizm. Wiemy już dzisiaj jak wyglądały wówczas niektóre procesy. I właśnie byli żołnierze „Zapory” twierdzą, że niesłusznie przypisuje się w tych materiałach oddziałom ich zgrupowania różne działania i akcje likwidacyjne. Myślę, że takie argumenty winny skłonić historyków, aby podjęli próbę zweryfikowania również i tego procesu. Chodzi jednak o to, aby tym razem wykorzystać wielką szansę pełnego i wszechstronnego zbadania historii. Bo grzech jednostronności ciągle ciąży na naszych postawach i poglądach. Pan Sobieraj ubolewa, iż nie czytam bardzo dobrych tekstów pana Wrony, oraz innych autorów, piszących w „Relacjach”. Otóż muszę solennie zapewnić, że czytam pilnie nie tylko „Relacje”, ale również wiele innych czasopism i książek, zarówno polskich, jak i zagranicznych. Ale przecież nie muszę zgadzać się z każdym słowem. Jeśli, na przykład, naukowiec lubelski, który cały swój dorobek naukowy ukierunkował na bezkrytyczne, hagiograficzne ukazywanie dziejów polskiego ruchu rewolucyjnego, teraz, w sposób jednostronny, bez szerszego kontekstu i historycznych uwarunkowań, ukazuje błędność stanowiska polskich komunistów w takich kwestiach, jak walka o polskość Śląska, Wielkopolski, Pomorza, jak troska o polskie interesy i prawa w Gdańsku, to mam chyba prawo wątpić w obiektywizm i dobre intencje takiego artykułu. Z publikacji, które zadaje mi do czytania Szanowny Oponent, wynika, iż Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego i cała władza ludowa zajmowała się wyłącznie prześladowaniem i niszczeniem Armii Krajowej, oraz innych przeciwników politycznych. A przecież coś nie coś innego również zrobiono. Odsyłam tutaj zainteresowanych do obszernej pracy o Polskim Komitecie Wyzwolenia Narodowego pani Krystyny Kersten. Może to nazwisko będzie do przyjęcia. Na zakończenie proszę wybaczyć pewien osobisty akcent. Ponieważ mój polemista, w konkluzji swej publikacji, pisząc „pan Gnot i jemu podobni publicyści nie potrafią wyjść poza raz ukształtowany schemat”, usiłuje mnie zaszufladkować w niezbyt odpowiadającej mi grupie, muszę stwierdzić stanowczo, że to absolutnie nie ten adres! Nie mam zwyczaju obnosić się ze swymi pracami i zasługami, ale tym razem, na zasadzie „obrony koniecznej”, muszę to uczynić. Pan Sobieraj wspomina w swej publikacji doktora Klukowskiego. Wiele lat temu, w gronie działaczy Lubelskiej Spółdzielni Wydawniczej, zaangażowałem się bardzo mocno w sprawę wydania pierwszej części jego „Dzienników”. Nie było to wcale łatwe i wymagało pokonania wielu barier, uprzedzeń i nieufności ówczesnych władz. A tak na marginesie – opublikowanie drugiej, powojennej części dzienników, nie wchodziło w grę również i z tej przyczyny, że doktor Klukowski chciał jeszcze nad nimi popracować. Mówił o tym jeszcze wtedy, gdy odwiedzałem go przed śmiercią w szpitalu. Figuruję jako redaktor pierwszej książki Adama Majewskiego – oficera i lekarza Drugiego Korpusu. Wówczas też zaangażowałem się w wydanie niezbyt wtedy dobrze widzianego tytułu. W czasie wydarzeń wiosny roku 1968 odszedłem z Egzekutywy Komitetu Miejskiego Partii w Lublinie, po grudniu 1981 roku, przestałem kierować redakcją… Może to śmiesznie mało dla kogoś, kto z kosą szturmował armaty, ale myślę, że daje mi prawo protestu przeciwko takim cenzurom, jakie wystawia mi pan Maciej Sobieraj.

Autor: Lesław Gnot