Mój artykuł o „Zaporze” (Hieronimie Dekutowskim), zatytułowany „Realia pierwszych powojennych lat. Prawda – rzecz niepodzielna” („Trybuna Ludu”, numer 57/89), oprócz powrotu do realiów pierwszych powojennych lat, adresowany był do kolegów „Zapory”, którzy żyją, cieszą się dobrym zdrowiem, a ostatnio coraz częściej można zauważyć ich obecność w życiu społeczno–politycznym naszego kraju. Zamierzałem ich wezwać do skruchy, poruszyć ich sumienia, ogromem i bestialstwem morderstw, dokonanych przez zgrupowanie zbrojne reakcyjnego podziemia, dowodzone przez „Zaporę”. Naiwnie – widać – liczyłem, że, pochyleni w modlitwie za spokój duszy „Zapory”, przypomną sobie o 328 ofiarach jego zbrodni, wśród których było wiele kobiet, a nawet dzieci. Owszem, zobaczyłem ich w krótkiej migawce dziennika telewizyjnego, uczestniczących w odsłonięciu tablicy pamiątkowej ku czci „Zapory”, w kościele ojców Dominikanów w Tarnobrzegu. Jakże trudno w tym miejscu uciec od jeszcze jednej smętnej refleksji. Dlaczego władze kościelne pozwoliły na wmurowanie w świątyni epitafium ku czci człowieka, którego ręce pławiły się we krwi, w ogromnej większości, ludzi wierzących? Pozostawiam to bez komentarza, chociaż wiele pytań i uwag ciśnie się na myśl. Wątpię, czy doczekam się odpowiedzi na dręczące, nie tylko mnie, pytania. Dlaczego raz jeszcze powracam do sprawy „Zapory”? Skłaniają mnie ku temu dwa powody. Pierwszy z nich – to całkowita głuchota na fakty kolegów „Zapory”, którzy tak czuli są na cudze grzechy, zaś ze swoich nie spieszą się spowiadać. Swoiście pojęta to tolerancja. Dziwna to demokracja, do której zamierzają podążać, której mają pełne usta. Do nich nie trafiają żadne argumenty, nie liczą się z żadnymi faktami. Każdą swoją działalność, nawet najbardziej zbrodniczą, jak to poprzednio zauważyłem, starają się okryć sztandarem narodowym. I drugi z tych powodów – to po prostu obsesja niektórych publicystów, a nawet historyków, wobec prawdy historycznej. Niegdyś jeszcze Mikołaj Rej, ojciec literatury polskiej, napisał jakże pouczające zdanie: „Radź się rozumu”. Znany historyk polski, Tadeusz Korzon, powiedział: „Historia rozumowi służy”. Odwołanie się do rozumu przyszło mi na myśl po przeczytaniu listu otwartego oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego w Raciborzu, który, na prośbę Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Historycznego, został zamieszczony w „Kulturze” (5 marca 1989 roku). Do listu tego, a jego treść sprowadza się do sugestii upamiętnienia nazwami ulic bohaterów naszej historii, załączona została „lista zapomnianych”, zawierająca 225 nazwisk „z polskiej historii najnowszej, które koniecznie winny znaleźć się w powszechnie znanym i uznawanym panteonie narodowym”. Jest wśród nazwisk wiele godnych postaci, które, niezależnie od tego czy ich imieniem zostanie nazwana ulica, przeszły na trwałe do kart naszej historii. Ale, pomijając osoby jeszcze żyjące, szereg nazwisk budzi nie tylko zdziwienie, lecz wręcz sprzeciw. Wśród tych nazwisk „godnych upamiętnienia” wymienię tylko dwa: porucznik Hieronim Dekutowski „Zapora”, cichociemny, i rotmistrz Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”. Ten ostatni ma na swym sumieniu podobną ilość ofiar, co „Zapora”. Śmiać się, czy płakać? Podpisy pod tym wykazem położyli historycy z tytułami naukowymi. Niedawno w „Tygodniku Polskim” (numer 15/89) Andrzej Józef Jakubowski zagalopował się do tego stopnia, że stwierdził: „Procesy, w których wyniku tracili życie tak wybitni ludzie i zasłużeni patrioci, jak na przykład ekshumowany ostatnio major »Zapora«”. Wszystko to, razem wziąwszy, skłoniło mnie do powtórnego zabrania głosu w sprawie „Zapory”. Prawdopodobnie, po prawie 45 latach, ogólne liczby dotyczące wyczynów zgrupowania zbrojnego „Zapory” nie wywierają zbyt wielkiego wrażenia na pokoleniach młodszych Polaków. Ale za liczbą 610 napadów, zakończonych morderstwem 328 osób, kryją się tragedie ludzkie, nad którymi nie można przejść milcząco. Oto Julianna Kałużka z Łodzi w liście do „Trybuny Ludu” (numer 80 z 5 kwietnia bieżącego roku) w sposób niezwykle dramatyczny, wstrząsający dziś sumieniem każdego uczciwego człowieka, opisuje jeden z „wyczynów” zgrupowania „Zapory”. Miała 14 lat, gdy „chłopcy »Zapory«” wtargnęli do ich chałupy, położonej pod lasem, na skraju wsi Bęczyn, w gminie Urzędów. Próbowali ją zgwałcić. Wówczas matka odciągnęła napastnika („Nie wiem, skąd w niej było tyle siły, bo raczej była wątłą kobietą”) i zaproponowała siebie. „Był tak rozjuszony” – pisze Julianna Kałużka – „że na moich oczach i pozostałych dwóch kolegów gwałcił moją matkę”. Osobnikiem tym był Beniek Surdacki, jeden z „chłopców” od „Zapory”. Czy był to odosobniony wypadek? Nie sądzę. Tego rodzaju sprawy należą do intymności rodzinnej. Trzeba więc mieć szacunek dla odwagi Julianny Kałużki, która nie zawahała się tego ujawnić. Chcę przytoczyć kilka wypadków bestialstw zgrupowania zbrojnego „Zapory”, których ofiarami były kobiety. 1 lutego 1945 roku bojówka „Zapory”, dowodzona przez „Cygana”, zamordowała w Urzędowie cztery osoby, a wśród nich Marię Kotowską, bezpartyjną, żonę zamordowanego, w latach okupacji, przez Narodowe Siły Zbrojne, sekretarza organizacji Polska Partia Robotnicza, Wiktora Kotowskiego. Czymże można wytłumaczyć morderstwo Kotowskiej? Tylko żądzą zemsty. I próbą sterroryzowania społeczeństwa. W jednej z ulotek, podpisanych przez „Zaporę” (rozlepionych, w nocy z 26 na 27 lutego 1945 roku, w Kazimierzu Dolnym), znajduje się wezwanie (a jednocześnie pogróżka): „Nie wstępujcie do szeregów Polskiej Partii Robotniczej, gdyż jest to zdrada wobec Narodu Polskiego”. 1 sierpnia 1945 roku, we wsi Doły, powiatu puławskiego, bojówka „Zapory”, pod jego bezpośrednim dowództwem, zamordowała trzech członków Polskiej Partii Robotniczej, a wśród nich Jana Kośmińskiego i jego żonę Annę Kośmińską. 22 sierpnia bojówka „Zapory” zamordowała bezpartyjnych Zygmunta Pietrasia i jego żonę Marię Pietraś, mieszkańców Zaborza, w powiecie puławskim. Powód morderstwa – sprzyjanie nowej władzy. 5 czerwca 1946 roku bojówka „Zapory” zamordowała cztery osoby z Kazimierza Dolnego, za pozytywny stosunek do władzy ludowej, a wśród nich – dwie kobiety: Janinę Dudek i Bronisławę Wojtalik – wszystkie osoby bezpartyjne. Aby nie mnożyć przykładów, przytoczę tylko jeszcze jeden napad bojówki „Zapory”, pod dowództwem „Rysia”, na zabudowania członka Stronnictwa Ludowego, Adama Cnoty, i Piotra Olecha, człowieka bezpartyjnego o radykalnych poglądach – położone we wsi Zambrzyce, w powiecie lubelskim. Ponieważ gospodarze zabarykadowali się w domu, „chłopcy »Zapory«” otworzyli ogień, zabijając Adama Cnotę i 15–letnią Katarzynę Olech. Ranna od kul została Władysława Olech (matka Katarzyny), a Piotr Olech został ciężko pobity. Doszły do mnie pogłoski, że niektórzy dostojnicy kościelni tłumaczą wmurowanie epitafium w świątyniach ku czci „Zapory” i jemu podobnych stosunkiem do żołnierzy walczących w wojnie domowej. Usprawiedliwienie tego typu nie wytrzymuje krytyki, wszak „chłopcy »Zapory«” strzelali nie tylko do milicjantów, funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, czy żołnierzy Wojska Polskiego, ale napadali na bezbronnych ludzi, mordowali kobiety, a nawet dzieci. Ku czci ofiar „Zapory” nie ma epitafiów w kościołach. Nie jestem pewny, czy mój głos dotrze do nich. Chciałoby się zawołać pod ich adresem: „Bądźcie sprawiedliwymi w ocenie postaw ludzkich, w tych burzliwych, dramatycznych latach 1944–1947”. Czyż można uważać za żołnierzy tych, którzy, w latach 1946–1947, puszczali z dymem całe wsie? Oto, co pisze, w swoim pamiętniku, jeden z „chłopców »Zapory«”, o jakże adekwatnym do jego profesji pseudonimie „Drań”: „Tokary, Huta, Grodki. Niedziela, 1 grudnia 1946 roku. Dziś robota. Koniec wsi Tokary, gdzie mieszkają komuniści, rozbity. Następna wioska, Huta. Cała wioska, po krótkim strzelaniu, w naszych rękach. Baty członkom Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej, demolacja mieszkań, uzupełnienie mundurów, kożuchów, butów i tym podobnych. Do jedzenia zabrano świnie. Ze wsią Grotki dzieje się to samo, tylko Komenda Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej spalona”. Przypomnę tu protest mieszkańców spalonej wsi Moniaki, skierowany do „Trybuny Ludu” (numer 45 z 22 lutego 1989 roku), w którym piszą: „Mieszkańcy wsi Moniaki do dziś pamiętają napad bandy, we wrześniu 1946 roku, w czasie którego mordowano ludzi i w bestialski sposób skatowano czterdziestu mieszkańców oraz spalono zabudowania”. Czyż można takich „rycerzy” uznać za żołnierzy? I oddawać im hołd??? Pewna jeszcze sprawa nie daje mi spokoju. Piszą o tym we wspomnianym liście mieszkańcy wsi Moniaki, stwierdzając, że przygotowania do tej obrzydliwej uroczystości (chodzi o wmurowanie tablicy pamiątkowej ku czci „Zapory” w kościele) powodują „zastraszenie oraz bojaźń wśród rodzin, które ucierpiały w czasie napadów tego watażki”. W liście do „Trybuny Ludu” (numer 80 z 5 kwietnia 1989 roku) jeden z czytelników, potępiając wrzawę wokół „Zapory”, pisze: „Proszę nie podawać do publicznej wiadomości mojego nazwiska lub adresu, gdyż nie chcę stać się »tarczą strzelniczą« dla bojówek Konfederacji Polski Niepodległej”. Jaką to presję, terror moralny, potrafią wytworzyć hałaśliwe grupy ekstremistów, którym – niestety – sprzyja niemała część publicystyki, i oddać muszę – także brak zdecydowanego odporu ze strony partyjnych publicystów. Pisząc i myśląc o „Zaporze”, należy wyraźnie oddzielić jego działalność w latach wojny i okupacji od jego działalności po wyzwoleniu. „Zapora” był sądzony i skazany za zbrodniczą działalność po zakończeniu wojny. A prowadził ją konsekwentnie, aż do dnia aresztowania. A miał kilka doskonałych okazji, aby ją przerwać i włączyć się do odbudowy kraju ze zniszczeń wojennych, a nie do dalszego jego burzenia. Nie usłuchał wezwania pułkownika Jana Mazurkiewicza „Radosława”, dowódcy Centralnego Obszaru tzw. Delegatury Sił Zbrojnych (D.S.Z.). Nie skorzystał z żadnej amnestii, mimo że uczyniła to część jego zgrupowania. Do końca pozostawał w „okopach Świętej Trójcy”. Sam sobie zgotował swój los. Można ronić łzy nad losem „Zapory”, pamiętając wszakże, iż jego śmierć poprzedzona została śmiercią 328 ofiar, zamordowanych z jego rozkazów, często pod jego osobistym dowództwem. I to jest zasadniczy powód do zadumy nad postacią „Zapory”. Nie wiem, komu jest potrzebna, tak grubymi nićmi tkana, legenda o „Zaporze”. Szkodzi to przede wszystkim dobremu imieniu Armii Krajowej, szyldu, którego nadużywał jeszcze w grudniu 1945 roku, rekwirując zrabowane pieniądze na „rzecz Armii Krajowej”. Skoro mowa o tworzeniu legend, to na zakończenie drobna, lecz jakże charakterystyczna rzecz. „Zapora” przybył do kraju, w połowie września 1943 roku, jako podporucznik „CC” (cichociemny). Można przypuszczać, że w Armii Krajowej dosłużył się porucznika (tak pisze się w niektórych publikacjach). Skąd więc u „Zapory”, a raczej jego kolegów, pojawił się stopień majora? Może dlatego, że dźwięczniej brzmi? Choć słyszałem, że po dziś dzień twór zwący się Rządem Emigracyjnym nadal nadaje patenty oficerskie. Oto mały przyczynek do tworzenia legendy o człowieku, który w latach 1945–1947 stał się postrachem ludności południowej Lubelszczyzny i sprawcą niezliczonej ilości ludzkich tragedii.
Autor: Jan Ptasiński