Jest 6 stycznia 1947 roku. Święto Trzech Króli. Zima tego roku jest śnieżna. Dookoła wioski sennie leżą, przysypane grubą warstwą śniegu. W pobliżu las szumi ponuro. Zmrok zapada szybko. Na kwaterze, gdzieś na kolonii pod Borowem, siedzi nas siedmiu czy ośmiu ludzi. Każdy zadumany, każdy myślami w domu, przy rodzinie. Przecież są Święta, a tu nikt nie wie, co nadchodząca noc przyniesie, dokąd będzie wymarsz. Czekamy na naszego dowódcę patrolu, podporucznika „Cedura”, który ma przybyć z dalszymi rozkazami. Około godziny 17:00 jest dowódca. Pada krótka komenda: „Chłopcy, wymarsz”. Nie mija kilka minut i już nogi, w marszu, lgną nam w głębokim śniegu. Droga jest męcząca, każdy jest obciążony. Mamy trzy ręczne karabiny maszynowe, pięć automatów, każdy – broń krótką, granaty i torby z magazynkami. Toteż posuwamy się wolno, idąc na przełaj przez pola, gęsiego, jednym śladem. Po pewnym czasie marszu idziemy w lukę, między Chodlem z prawej, a dużą wsią Ratoszyn z lewej strony. Przegradza nam drogę płytki wąwóz, w którym płynie potoczek, oblodzony po brzegach. Potoczek przeskakujemy po kolei, ale erkaemista „Dąbek”, zwany przez nas „Kazek bul bul”, poślizgnął się i wpadł do wody. Było trochę śmiechu, ale po kilku minutach dalszy marsz okazał się niemożliwy. Na „Dąbku” mokra odzież zesztywniała, ręczny karabin maszynowy został unieruchomiony przez lód. Po krótkiej naradzie zapada decyzja – idziemy na pobliską kolonię, położoną około półtora kilometra od Ratoszyna. Tam są swoi ludzie, tam wysuszy się „Dąbek”, no i może zjemy jakąś świąteczną kolację. Miny nam wszystkim poweselały. Marsz zaczął się raźniej, toteż w krótkim czasie dotarliśmy do niedużego gospodarstwa. Gospodarstwo, jak wiele innych, w kształcie prostokąta, ogrodzone płotem, zasypanym do połowy śniegiem. Z jednej strony drewniana chałupka, z drugiej stodoła. Przy niej z prawej szopa oraz studnia z kręgiem betonowym, z lewej strony stodoły mała obórka. Z dróżki, biegnącej wzdłuż płota, prowadziła ścieżka do bramki, którą wchodziło się na podwórze, a następnie do sieni. Z sieni na lewo była jedna większa izba, na prawo mniejsza. Rozgościliśmy się w tej mniejszej. Gospodyni domu, wdowa, przyjęła nas serdecznie, a jeszcze serdeczniej 18–letnia ładna dziewczyna, sympatia „Cedura”. Był jeszcze chłopiec, około 14–letni, który nie spuszczał oka z długiej broni, stojącej w kąciku, przy drzwiach. „Cedur”, po krótkiej rozmowie z dziewczyną, wysłał ją do – oddalonej o jakieś półtora kilometra – karczmy w Ratoszynie, po zakupy na dobrą kolację. Były przecież Święta, a chłopcy głodni. No i przy okazji, żeby rozejrzała się, czy we wsi jest spokój. Dziewczyna ochoczo ubrała się, wzięła kosz i poszła. W tym czasie „Dąbek” leżał pod pierzyną, a jego ubranie schło na gorącym piecu. Ręczny karabin maszynowy odmarzł i został wyczyszczony. Warty stałej nie wystawialiśmy, tylko co jakiś czas wychodził któryś z nas i robił obchód dookoła gospodarstwa. Widoczność była doskonała. Zapewniały ją biel śniegu i światło księżyca. Tak, że w odległości 700–800 metrów można było dojrzeć krzaczki, rosnące gdzieniegdzie na miedzy. Około godziny 20:30 powróciła dziewczyna, z dobrym zaopatrzeniem. Na ten widok „Dąbek” zerwał się z łóżka i zaczął ubierać dosychające ubranie. Żartowaliśmy z niego, że tak rwie się do jedzenia, a on na to, że nie chce latać w koszuli i boso, po mrozie i śniegu. Dziewczyna stwierdziła, że we wsi jest spokój. Tylko, jak wracała, intensywnie szczekały psy, gdzieś w odległości około dwóch kilometrów od nas. Nie wiedziała o tym, że – będąc w karczmie – została zaobserwowana przez oficera Urzędu Bezpieczeństwa. Nawet go nie zauważyła, w półmroku lampy naftowej, siedzącego w kącie, przy stoliku. Po wyjściu dziewczyny ubowiec rozpytał się, gdzie ona mieszka i z kim. Zastanowił się, po co zrobiła takie duże zakupy. Wydało mu się to podejrzane, więc natychmiast wrócił do majątku, gdzie tego dnia, w późnych godzinach popołudniowych, rozlokowała się grupa operacyjna Urzędu Bezpieczeństwa – o czym we wsi jeszcze nie wiedziano. Postawił kompanię na nogi i ruszył na naszą kwaterę. Tymczasem na kwaterze zasiedliśmy na ławach, ustawionych po obu stronach zastawionego stołu, stojącego wzdłuż ściany, naprzeciwko drzwi do sieni. Rozpoczęła się kolacja. Ktoś jeszcze poprosił chłopca, aby rozejrzał się wkoło zabudowań, czy ktoś nie idzie. Chłopiec robił to chętnie, bo za to mógł dotykać broń stojącą w kącie. Erkaemista „Długi”, siedzący najbliżej drzwi, położył przed sobą, na stole, pistolet, mówiąc, że ma takie przyzwyczajenie – jak je, to lubi mieć broń pod ręką. W pewnym momencie usłyszeliśmy jakiś szmer, za zamarzniętym oknem wychodzącym na podwórze, a następnie szmery w sieni. Ktoś powiedział: „To chłopiec, co poszedł rozejrzeć się”. Tymczasem chłopiec, wychodząc z sieni, zobaczył całe podwórze wojska. Zawrócił, i ze strachu, zamiast do nas, wpadł do izby z drugiej strony sieni, i schował się za piec. W tym momencie raptownie otwierają się drzwi. Trzech ubowców, z pepeszami wycelowanymi w nas, krzyczy: „Ręce do góry!”. Błyskawicznie, z naszej strony, pada strzał. To „Długi” dał odpowiedź. Z podmuchu wystrzału gaśnie lampa naftowa. Wszyscy rzucamy się na podłogę. Seria z pepeszy zmiata talerze ze stołu, ale jest nieszkodliwa. Bijemy w drzwi, z krótkiej broni, jednocześnie podczołgując się do długiej, która stoi w kącie, koło drzwi. Po ciemku każdy łapie, co namaca – nie swój automat, nie swój ręczny karabin maszynowy. Ktoś, kto pierwszy dorwał automat, bije seriami w ciemną czeluść sieni. Ubowcy wyskakują na podwórze. Diechtierow, ustawiony na kręgu betonowym studni, bije seriami w okno, lecz pociski tłuką tylko talerze i garnki, które sypią się z półki wiszącej na przeciwległej ścianie. „Dyzio”, przez to samo okno, odcina się z automatu. Pozostali prowadzą ogień z sieni na podwórze. Ubowcy przeskakują płoty, wycofują się z podwórza. Groźny jest dla nas ręczny karabin maszynowy za studnią, który seriami tnie lewą futrynę, gdyż studnia stoi, pod dużym kątem, na prawo od sieni. To nie pozwala nam wyskoczyć na podwórze. Leżę w sieni, przytulony do prawej ściany. W ręku ściskam odbezpieczony granat. Przy mnie jest „Cedur”, z czeskim ręcznym karabinem maszynowym. Posyła krótką serię w kierunku studni. Ja, w tym momencie, ciskam granat w tę samą stronę. Błysk, wybuch, ręczny karabin maszynowy cichnie. Wtedy, nie wiem kiedy i jak, jeden sus i już obaj, z „Cedurem”, leżymy w bramce, przytuleni do siebie i śniegu. „Cedur” prowadzi ogień w lewo, wzdłuż płota, w kierunku stodoły. Ja, w prawo, w kierunku chałupy. Ubowcy, którzy zalegali za płotem, uciekają za stodołę i chałupę. Tym samym prawa strona gospodarstwa jest prawie wolna. Ubowcy, zza stodoły i chałupy, rzucają, ponad dachami, granaty, które co jakiś czas pękają na podwórzu. Mimo to „Bór”, „Szczurek”, „Długi”, „Dąbek” i jeszcze ktoś przeskoczyli susem przez podwórze, otworzyli wierzeje stodoły i znaleźli się wewnątrz, na klepisku. W tym samym czasie, z krzaczka na polu, oddalonego od nas o jakieś 300 metrów, zaczęły migać ogniki. To grał ręczny karabin maszynowy, prowadząc ogień na bramkę. „Cedur” mruknął: „Ja cię tam uspokoję”. Wymierzył, pociągnął za spust swego „czecha”, lecz, zamiast strzału, usłyszeliśmy tylko suchy trzask zamka. Koniec amunicji w magazynku. Pada krótki rozkaz do mnie: „»Gitarka«, czołgaj się po magazynki, do chałupy”. Nie wiedziałem, że to będzie ostatni rozkaz wydany przez „Cedura”. Nie zdążyłem się obrócić, jak na podwórzu, blisko, za naszymi plecami, rozległ się huk pękającego granatu. Poczułem ukłucie w rękę, lecz gdy tylko śnieg i grudy ziemi, wyrzucone w górę, opadły, nie wiadomo kiedy, znalazłem się w sieni. W ciemnościach, po omacku, gdyż na dworze, mimo nocy, było dużo widniej, namacałem kogoś leżącego na progu, między sienią a izbą. Był w płaszczu, opasany pasem. Wiedziałem – to nie nasz. Nie było czasu ubierać się. W chałupie „Dyzio” nadal prowadził ogień z automatu, przez okno, po płocie, z lewej strony podwórza. Krzyknąłem: „Dołącz do nas!”. „Nie mogę” – odpowiedział. „Bo coś mi bardzo noga zdrętwiała”. Zrozumiałem, że jest ranny. Torbę z magazynkami odnalazłem szybko i po chwili byłem w bramce. „Cedur” leżał na brzuchu, twarzą do śniegu. W wyciągniętej do przodu prawej ręce, trzymał zaciśnięty pistolet. Ręcznego karabinu maszynowego przy nim nie było. Krzyknąłem: „Mam magazynki!”. „Cedur” już się nie odezwał. W tym samym czasie, w stodole, chłopcy przygotowali się i raptownie otworzyli wierzeje od strony pola. Silnym ogniem rozgonili ubowców, których gros znajdowało się za stodołą. Część z nich wycofała się w pola, kilku w bok stodoły i wzdłuż płotu, gdzie w bramce leżał „Cedur”. Natknąwszy się na niego, zdążyli złapać ręczny karabin maszynowy. Ja, gdy przybyłem z magazynkami i zobaczyłem, co jest, pobiegłem do stodoły, z okrzykiem: „»Cedur« nie żyje!”. Walka pomału dobiegała końca. Jeszcze kilka strzałów, do czarnych, na śniegu, oddalających się punkcików. Ubowcy, rozbici, wycofywali się, od czasu do czasu oddając jakiś strzał w naszym kierunku. Wiedzieli, że są dla nas łatwym celem, w gołych polach, na tle śniegu i w świetle księżyca. Pozbieraliśmy się szybko. Nasze straty: „Cedur” – śmiertelnie ranny, „Dyzio” – przestrzelony pośladek, ja – odłamek w ręce, z granatu, który śmiertelnie ranił „Cedura”, oraz jeden ręczny karabin maszynowy. Chłopcu i kobietom nic się nie stało. Przesiedzieli to piekło za piecem chlebowym. Zdobyliśmy jeden ręczny karabin maszynowy, trzy pepesze oraz amunicję z magazynkami. Zabitych i rannych, z ich strony, nikt nie liczył, a byli tacy. Wzięliśmy, w sąsiednich gospodarstwach, dwie podwody, ułożyliśmy „Cedura” na saniach i obraliśmy kierunek na Borów. Tam zostawiliśmy „Cedura”, pod opieką placówki, która miała szybko zapewnić lekarza. „Cedur” żył jeszcze. My natomiast zatrzymaliśmy się we wsi Grądy. Rano przybył do nas podporucznik „Renek” i powiedział, że „Cedur” nie żyje. Dwa odłamki z granatu utkwiły mu w płucach. Odszedł od nas wspaniały partyzant i kolega. Polska ziemia go przykryła i utuliła w łonie swym. Ziemia, którą tak umiłował. Ziemia, za którą oddał młode życie. Dziś spoczywa, między kolegami, takimi jak on, na cmentarzyku partyzanckim w Kolonii Borów. Pozostali przy życiu koledzy nie zapominają o nich. Na odbudowanym cmentarzyku stanął pomnik ku czci tych bohaterów. Na nim, literami z brązu, wyryto napis: „Jerzy Stefański ps. »Cedur«”. Tylko nad mogiłkami szumi im las. Las, który nieraz był im domem. Las, który przyjął ich, jak do domu, na zawsze.
Autor: Eugeniusz Mordoń