Szukajmy prawdy. Każda wojna domowa jest w historii kartą tragiczną.

Jan Ptasiński, w „Trybunie Ludu”, numer 57, z dnia 8 marca 1989 roku, pisze, na początku swego artykułu „Realia pierwszych powojennych lat. Prawda – rzecz niepodzielna”: „Skoro nam się wystawia rachunek, to w każdym rachunku musi być pokrycie, albowiem rachunek bez pokrycia nie jest wiarygodnym dokumentem. Dlatego trzeba koniecznie wypełnić drugą stronę rachunku, albowiem większość społeczeństwa polskiego nie zna realiów pierwszych powojennych lat. Wypełnianie »białych kart« naszej historii nie może polegać na zamazywaniu jej »ciemnych kart«. Historia to przeszłość, daty, ludzie, fakty i wydarzenia, których nikt nie potrafi zmienić. Zapomnieć o nich, choćby dziś jeszcze raniły nasze uczucia, nie wolno. Ku przestrodze. Dlatego milczeć nie mogę”. W zakończeniu zaś pisze pan Jan Ptasiński: „Czy koledzy »Zapory« z »Wolności i Niezawisłości« nie mają w tej sprawie nic do powiedzenia? Mam wątpliwości, czy zdobędą się na odwagę”. Podpisuję się pod początkowymi słowami artykułu, do których trzeba by dodać, że jeśli faktów przeszłości nikt nie może zmienić, to niestety można je zmieniać, przeinaczać, fałszować, jak też dawać obraz całkowicie nieprawdziwy, przez jednostronne ich przedstawienie. W tym zakresie autor ma, zdaniem moim, więcej niż odwagę. Jeśli zaś ma wątpliwości, czy koledzy „Zapory” z „Wolności i Niezawisłości” mają coś do powiedzenia i czy zdobędą się na odwagę, by to powiedzieć, pragnę te wątpliwości rozwiać. Jan Ptasiński był wiceministrem w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego – M.B.P.. Ja zaś byłem Inspektorem Lubelskiej „Wolności i Niezawisłości”, kolegą majora Dekutowskiego – „Zapory” i jego politycznym przełożonym. Niezależnie więc od znacznie wyższego niż moje stanowiska służbowego Jana Ptasińskiego, możemy dyskutować z pozycji ludzi, mających możność oraz obowiązek przedstawienia prawdy istotnie niepodzielnie. Spojrzeć więc trzeba w oczy prawdzie, że na pewnych terenach naszego państwa, w latach bezpośrednio powojennych, panował stan sui generis wojny domowej. Każda wojna domowa niesie za sobą napięcia szczególne – uczucie nienawiści do przeciwnika, trudniej w niej, niż w wojnie normalnej, o elementy rycerskości, trudniej o zawieszenie broni, trudniej o pokój. Nasza polska wojna domowa tamtych lat wynikła z głębokiego rozdźwięku pomiędzy przeważającą częścią społeczeństwa a władzą państwową, która nie z woli tego społeczeństwa została utworzona i nie przyniosła społeczeństwu ani uczucia suwerenności państwa, ani uczucia wolności i bezpieczeństwa osobistego. Nie Polacy zadecydowali o politycznej sytuacji Polski, mimo tak wielkich ofiar, jakie złożyliśmy na ołtarzu wolności, w chwili wybuchu i przez cały czas trwania II wojny światowej. Metody walki, narzucane przez okupanta hitlerowskiego, rodziły z jednej strony imponujące męstwo, lecz z drugiej strony niosły groźbę demoralizacji – zło przestało być złem, a dobro dobrem. Działalność zaś organów bezpieczeństwa władzy ludowej stalinowskiego okresu i brutalna propaganda, której symbolem może być osławiony afisz „olbrzym i zapluty karzeł reakcji”, budziły i utrwalały uczucia nienawiści. Działalność organizacji „Wolność i Niezawisłość” na Lubelszczyźnie i majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory” nie jest ciemną kartą tamtych lat. Może być uznana za kartę tragiczną, gdyż tragiczną jest każda wojna domowa, tragiczne są odnoszone w niej zwycięstwa, tragiczne ponoszone klęski. Lecz szeregi grup zbrojnych, objęte później ramami organizacji „Wolność i Niezawisłość” i poddane dowództwu majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, nie formowały się przede wszystkim ani wyłącznie w oparciu o uczucia nienawiści, wrogości dla ustroju i pragnienia czynnej walki. Zasadniczą przyczyną, dla której dawni członkowie Armii Krajowej opuszczali swe domy, przechodzili do życia w konspiracji i szli „do lasu”, była samoobrona. Była obawa represji ze strony „resortu”, jak w skrócie nazywano funkcjonariuszy władz bezpieczeństwa – M.B.P., Komendy Wojewódzkie i Komendy Powiatowe oraz podległe im posterunki Milicji Obywatelskiej i służby Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej. Śpiewano w oddziałach: „Jutro być może ręka sowiecka i mego życia przetnie kres, albo resortu kula zdradziecka, więc nie płacz dziewczę, szkoda łez”. Pamiętać trzeba, że ofiarą represji władz radzieckich, jeszcze przed zakończeniem działań wojennych, natychmiast po wyparciu Niemców, padali przede wszystkim członkowie Armii Krajowej, zarówno kierownictwo, jak prości szeregowcy. Wywożono ludzi „na białe niedźwiedzie” tysiącami. Nie trzeba było zostać obciążonym żadnymi udowodnionymi, czy choćby tylko postawionymi zarzutami – wystarczała sama przynależność! W Armii Krajowej, mimo jej ogromnego dorobku w walce z okupantem, mimo tego, że rozmaite akcje – przede wszystkim niszczenia i utrudniania transportów wojskowych na Wschód – nosiły wyraźny i niewątpliwy charakter współdziałania i stanowiska sprzymierzonego z Armią Radziecką – widziano tylko wroga, którego trzeba zniszczyć, a w każdym razie obezwładnić. To samo stanowisko wobec Armii Krajowej zajął, jednocześnie z władzą radziecką, od początku, resort bezpieczeństwa, zwany krótko resortem, i następnie Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, zwane „bezpieką”. Oczywiście, należy zrozumieć trudności obiektywne. Każda armia, prowadząca wojnę, dąży do zabezpieczenia sobie spokojnego zaplecza. Organizujące się władze bezpieczeństwa starają się nie dopuścić lub przeciąć działania jakiejkolwiek innej organizacji – zwłaszcza kiedy organizacja cieszy się poparciem większości społeczeństwa na swoim terenie. Lecz to nie zmienia faktu, że ludzie byli represjonowani za sam udział w konspiracji przeciwko okupantowi niemieckiemu i że lepszy był w oczach naszej władzy ten, który przez cały czas okupacji powstrzymywał się od walki z Niemcami, z jakiegokolwiek powodu – również ze zwykłego tchórzostwa, niż ten, który najbardziej ofiarnie walczył. A wyjątki w postaci członków Armii Ludowej, czy ludzi współpracujących w okresie okupacji z wywiadem radzieckim, były – w porównaniu z masowością udziału w Armii Krajowej – bardzo nieliczne. Zarówno władza radziecka okresu stalinowskiego, jak polski resort bezpieczeństwa i jego spadkobierca Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, prowadziły działalność w sposób bezwzględny i brutalny – metody śledztwa były straszne i wiadomym było, że bito nieludzko zarówno tych, którzy coś wiedzieli, lecz nie chcieli sypać, jak i tych, którzy nic nie wiedzieli, lecz przypuszczano, że coś ukrywają. Jeżeli organy ścigania zjawiły się w domu i nie zastały ściganego, lub jeśli przysłały wezwanie, ludzie, zarówno winni w obliczu prawa, jak całkowicie niewinni, z reguły uciekali z domu. Jedni wyjeżdżali na Ziemie Odzyskane, licząc, że tam ich resort nie znajdzie, inni szli „do lasu”. Tworzyły się tą drogą grupy zbrojne, gdyż w terenie dużo było broni z okresu okupacji. Organizacja „Wolność i Niezawisłość” – jakkolwiek kierowana przez wojskowych, członków Armii Krajowej; w kierownictwie swym przeważnie zawodowych oficerów przedwojennych – była organizacją cywilną. Celem jej nie były działania zaczepne, w przeciwieństwie do okresu okupacji. Jeśli chodzi o oddziały zbrojne, dążyła ona do podporządkowania ich ogólnemu kierownictwu politycznemu, zapobieżeniu rozbiciu i tworzeniu się nieodpowiedzialnych grup i przeprowadzaniu nieodpowiedzialnych akcji. Ludzi w terenie nie można było zostawić samym sobie. Jakie okoliczności wysunęły cichociemnego, oficera Kedywu Armii Krajowej, majora Hieronima Dekutowskiego „Zaporę”, na stanowisko dowódcy oddziałów partyzanckich, podporządkowanych „Wolności i Niezawisłości” i działających na terenie powiatu lubelskiego i lubartowskiego oraz kilku powiatów położonych na południe od Lublina? Hieronim Dekutowski był wówczas, mimo młodego wieku – 24 września 1945 roku skończył 27 lat – owianym legendą dowódcą partyzantki Armii Krajowej, znanym z szeregu brawurowych akcji, przeprowadzonych przeciwko okupantowi niemieckiemu, przy niezwykłej umiejętności oszczędzania życia podkomendnych, i przy wyjątkowym talencie współżycia z ludnością cywilną. Tak zwany „las”, w warunkach terenowych Lubelszczyzny, to była raczej „wieś”. Partyzantka mogła istnieć i trwać tylko tam, gdzie popierała ją wieś – już za czasów okupacji, a w stopniu jeszcze nierównie wyższym po zakończeniu działań wojennych. Działanie partyzantki, kwaterowanie oddziałów, otrzymywanie wiadomości, co dzieje się w terenie i skąd może grozić niebezpieczeństwo, narażało mieszkańców wsi na represje. „Zapora” miał szczególny talent chronienia tych, którzy udzielali oddziałom pomocy przed zbędnym narażeniem na to niebezpieczeństwo. W pewnych wypadkach realizowało się to akcjami przeciwko szczególnie wrogo usposobionym i szczególnie aktywnym przedstawicielom władz terenowych, realizowało się to również działalnością represyjną, w stosunku do elementu przestępczego – likwidacją bandytów, wymierzaniem kar złodziejom. Natomiast oczywistą nieprawdą jest wiązanie wszystkiego, co się działo w tamtych latach, odnośnie zabójstw i wszelkiego rodzaju przestępstw politycznych i pospolitych, z imieniem „Zapory”, bądź działaniem podległych mu oddziałów. W czasie wojny domowej często przelewa się krew, ale „Zapora” daleki był od tego, aby przelewaniem krwi, w sposób zbrodniczy, lub choćby lekkomyślny, szafować. Przeciwnie, był czynnikiem umiarkowania i ograniczania, działał z ogromnym poczuciem odpowiedzialności. Nad terenem, nasyconym znaczną ilością broni, zamelinowanej przez różne oddziały, a także ludzi, pozostających poza organizacją, często przez przestępców pospolitych, zapanować, w sensie jego całkowitego uporządkowania, było bardzo trudno. Nie potrafiły tego dokonać, w ciągu długiego czasu, władze bezpieczeństwa. Skuteczniejszą walkę z elementem przestępczym prowadziły ugrupowania partyzanckie, ale ich możliwości też były ograniczone. Janowi Ptasińskiemu, jako wiceministrowi bezpieczeństwa publicznego, chyba jest wiadomo, że oddziały Urzędu Bezpieczeństwa, milicji i wojska bynajmniej nie były bierne, w stosunku do działającej w terenie partyzantki, zwalczając ją w sposób bezwzględny. Ogromna większość ludzi, których wymienia jako ofiary „Zapory”, zginęła w akcjach zaczepnych i pościgowych. Wiadomości zaś o okrutnym zamordowaniu sióstr Janiny i Sabiny Gajewskich, za popieranie władzy ludowej – wyrywaniu włosów, obcinaniu języków i uszu – są po prostu całkowicie nieprawdziwe. Tego rodzaju działania nigdy nie miały miejsca, a ludzie, którzy by się ich dopuścili, zostaliby ukarani śmiercią. Podobnie jak nigdy nie miało miejsca profanowanie grobów ludzi, którzy polegli w walce. Dziś, po czterdziestu latach, można podawać takie fakty chyba jedynie w myśl maksymy Voltaire’a – „Kłamać, byle śmiało. Zawsze coś się z tego zostanie”. Można jeszcze dodać, że twierdzenie Jana Ptasińskiego, że akcje dochodowe oddziałów były to po prostu zwyczajne rabunki, jest zupełnie nielogiczne. Zatrzymać się należy na opisie napadu na wieś Moniaki: „Zgrupowanie »Zapory«, na polecenie Komendy Okręgowej »Wolności i Niezawisłości«, skierowało uderzenie na wieś znaną z demokratycznych przekonań. W 1946 roku dwukrotnie dokonano napadu na wieś Moniaki. Pierwszy napad został odparty przez miejscowych ormowców – w czasie drugiego, wtargnięto do wsi – spalono 29 zagród, w tym 15 członków Polskiej Partii Robotniczej. Zabity został jeden człowiek, czterdziestu mężczyzn poturbowano”. Była to istotnie akcja pacyfikacyjna, zważywszy jednak, że i za drugim razem mieszkańcy wsi, wyjątkowo wrogiej dla partyzantki, bronili się, że pożary powstały w czasie walki i że podczas tej akcji zginął jeden człowiek – zresztą przypadkowo – trudno tu mówić o okrutnych formach walki. W każdym razie były one niezmiernie łagodne, w stosunku do działań ówczesnych władz bezpieczeństwa… I wreszcie zakończenie artykułu Jana Ptasińskiego, akapit zatytułowany „Zdobędą się na odwagę?”. Jakżeż prześlizguje się wiceminister bezpieczeństwa publicznego, Jan Ptasiński, po tak kłopotliwym dla siebie temacie amnestii 1947 roku. Zastrzelenie, w dniu 13 marca 1947 roku, Adama Cnoty, i przypadkowa śmierć „od kuli bandyckiej” 15–letniej dziewczyny, Katarzyny Olech – z czym wszystkim „Zapora” nie miał absolutnie nic wspólnego – pozwala mu stwierdzić, że „nadal mordowano ludzi o demokratycznych przekonaniach”. Zapomniał jednak Jan Ptasiński, że napisać: „»Zapora« nie skorzystał z kolejnej szansy, jaką dawała amnestia z lutego 1947 roku, mimo że podpisał deklarację amnestyjną, pozostał nadal w podziemiu” – to o wiele za mało. O tyle za mało, że po prostu nieprawdziwie, po prostu kłamliwie. Dlaczego zabrakło wiceministrowi bezpieczeństwa publicznego odwagi, aby napisać, że po wielu pertraktacjach z wysokimi dygnitarzami władz bezpieczeństwa, prowadzonymi w terenie – między innymi w Bełżycach, miejscu kontrolowanym przez partyzantkę – prowadzonych przez niego i przeze mnie, w obecności grupy oficerów podkomendnych „Zapory”, z dyrektorem Departamentu, pułkownikiem Czaplickim, komendantem głównym Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, pułkownikiem Hańskim, z pułkownikiem Piątkowskim i pułkownikiem Tatajem z Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, po moich rozmowach w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie, na szczeblu wiceministra i dyrektorów departamentu, z których Julia Brystigerowa była podobno ważniejsza od samego ministra Stanisława Radkiewicza – doprowadziło się przecież do ujawnienia ogromnej większości partyzantów, wchodzących w skład ugrupowań „Zapory”, do czego dojść by nie mogło w wypadku negatywnego stosunku ich dowódcy, mającego u podkomendnych olbrzymi autorytet? Dlaczego nie napisał Jan Ptasiński, że po podpisaniu deklaracji amnestyjnej, decyzji z wielu względów tak trudnej, mimo jej unieważnienia przez władze bezpieczeństwa, co niestety świadczyło o ich złej woli, „Zapora” nie podjął żadnej działalności dywersyjno–bojowej? Dlaczego nie napisano, że motywem jego rezerwy był fakt nieujawnienia się szeregu dowódców, którzy, uważając, że są w oczach władz szczególnie obciążeni, nie wierzyli, że zostaną, po ujawnieniu, pozostawieni w spokoju – i on czuł się za nich odpowiedzialny? Dlaczego przemilczał wstydliwie autor artykułu, że „Zapora” został aresztowany nie w trakcie kontynuowania działalności partyzanckiej, lub przygotowań do jej kontynuowania, lecz przy próbie wyjazdu zagranicę? Pragnął, wraz z grupą najbliższych mu podkomendnych, opuścić ojczyznę, bo nie widział w niej bezpiecznego miejsca dla siebie i swoich ludzi, a rozumiał tragizm i niecelowość dalszej walki zbrojnej. Przebieg wypadków, które miały nastąpić – lata 1948–1949 i dalsze, aż do śmierci Stalina, w głoszonej atmosferze rzekomo „zaostrzającej się walki klasowej”, wykazał słuszność przypuszczeń. Wszak jeszcze po śmierci Stalina, mordowano u nas, na mocy wyroków sądowych, ludzi, których trzeba było, po roku 1956, rehabilitować. Lecz ci dygnitarze władz bezpieczeństwa, którzy w okresie amnestyjnym 1947 roku fatygowali się na teren kontrolowany przez partyzantkę, dla pertraktowania z „Zaporą”, oraz ci, którzy rozmawiali ze mną w Warszawie w gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – wiedzieli, że nie jeżdżą do dowódcy morderców i nie rozmawiają z szefem politycznym morderców. Zdawali sobie sprawę i z wartości bojowej oddziałów, i wielkiej wartości moralnej, i z ich znaczenia politycznego – bo mogli wszak trwać tyle czasu, mimo nieustannych prowadzonych przeciwko nim działań i obław, dlatego, że popierała ich jednoznacznie ogromna większość ludności wiejskiej na Lubelszczyźnie, a wieś taka, jak Moniaki należała do nielicznych wyjątków. Nie miał też odwagi napisać prawdy o tragicznym procesie, na którym zapadło nie sześć, jak pisze Jan Ptasiński, ale osiem wyroków śmierci, na wszystkich ośmiu oskarżonych oczywiście. „Nie wszystkie zostały wykonane”, dodaje. Istotnie, nie wszystkie. Na osiem wykonano „tylko” siedem. Ale ten, który miał być wykonany z absolutną pewnością, wykonany nie został, w wyniku interwencji ambasadora Związku Radzieckiego, Lebiediewa, u Bolesława Bieruta, podjętej na prośbę rodzonej siostry Feliksa Dzierżyńskiego, Aldony Kojałłowicz–Dzierżyńskiej. Nawet ona miała olbrzymie trudności, aby ułaskawienie, bardzo bliskiego dla niej człowieka, uzyskać. Przemilczał też Jan Ptasiński fakt, że trzy spośród tych wyroków zostały w roku 1957 uchylone, i skazanych w pełni rehabilitowano – dwóch już niestety pośmiertnie. Z tych wyroków wynika, że również pozostali winni byli uzyskać złagodzenie kary – według obowiązującego prawa ustawy o amnestii z 1947 roku – i że gdyby stosowano wobec nich prawo, a nie ślepą, zaciekłą zemstę, wyszliby na wolność po roku 1956. Lecz decydujący wówczas o wyrokach sądowych dygnitarze Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego byli o wiele mniej powściągliwi i odpowiedzialni w szafowaniu krwią ludzką niż major Hieronim Dekutowski „Zapora”. Na zakończenie należy zapytać, czy istotnie potrzebne są teraz, gdy mówi się o konieczności porozumienia narodowego, artykuły tak jątrzące, pisane z taką nienawiścią, tak bardzo nie rozumiejące tragizmu narodowego tamtych lat. Wieje z tego artykułu duch Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, z okresu błędów i wypaczeń, rysuje się nad nim cień Stalina. Daremne są zresztą wysiłki odebrania czci tym ludziom, którym, wbrew obowiązującemu prawu, odebrano, przed czterdziestoma laty, życie. Cichociemny major Hieronim Dekutowski „Zapora”, wraz ze swymi podkomendnymi: Romanem Grońskim „Żbikiem”, Stanisławem Łukasikiem „Rysiem”, Jerzym Miatkowskim „Zawadą”, Tadeuszem Pelakiem „Junakiem”, Edmundem Tudrujem „Mundkiem” i Arkadiuszem Wasilewskim „Białym”, którym wbudowano, w dniu 12 marca 1989 roku, tablicę pamiątkową, w kościele ojców Dominikanów w Tarnobrzegu, pozostanie, w sercach Polaków, legendą Lubelszczyzny, z okrutnych lat okupacji i bolesnego okresu stalinowskiego terroru.

Autor: Władysław Nowicki